sobota, 12 maja 2012

W Japonii. Część pierwsza z pierwszych.

Z okazji zbliżających się opowieści z Japonii (zapraszam do posłuchania w Sopocie) zamieszczam pierwszą część opowieści.

W Japonii.
Enjoy!

.
...
....
........
.................
........

  Dzień wylotu przyszedł niespodziewanie.
  Czwartkowa praca, przemęczenie kłębiącym się tłumem biegających w rządkach azjatów. Zasnęłam na werandzie.
   Już od kilku dni czuję się.. inaczej. Nawet w tak, jakby się wydawało egzotycznym miejscu, można popaść w rutynę przypominającą śpiączkę z której wybudzić potrafią tylko mocniejsze życiowe wstrząsy.
   Pierwszym wstrząsem było niewątpliwie zniknięcie Esry.
    Gdy pojawiłam się u niej w domu, zbierając jej powyciągane sweterki z podłogi, które zostawiła kierując się w pośpiechu na lotnisko.. Uświadomiłam sobie, że niedługo po mnie też zostanie tutaj tylko kupka sweterków. I w każdym innym miejscu też.
   Siedząc na krawężniku naprzeciwko jej domu uświadomiłam sobie jak wielka zaszła zmiana. Zamknął się najbardziej intensywny rozdział naszego życia tutaj. Już zawsze będę kojarzyć Koreę właśnie z nim. Z naszą pierwszą ogromną dezorientacją, a zarazem ogromną wolnośią. Brakiem kierunku, bezdomnością na plecakach,  a zarazem czasem w którym przeżywałyśmy najbardziej szczytowe momenty. Nasza szczera nienawiść przeplatała się ubóstwieniem życia. Od tak na krawędzi. Gdy gromadziliśmy się ze wszystkimi hipisami w Obeku, którzy teraz gdzieś zniknęli. Gdy jechałyśmy przed siebie na stopa trafiając do tych wszystkich magicznych miejsc. Tak, to było coś.

   Przyszedł więc piątek. Kolejka mknęła na lotnisko.  Zagłębiając się w zgniły światek psychoanalityków z mojej nowej amerykańskiej książki „Dice Man”, zdawać by się mogło, że zapomniałam o tym, że najlepszy film i najlepsza powieść dzieje się właśnie tutaj. Teraz.
   Wyjrzałam za okno.. To nie mogła być Korea.
Z mostku kolejki widok roztaczał się na przeogromne mokradła, czy to inną formę rozpłaszczonego wzdłuż i wszerz życia.. Prześwitująca krystaliczna woda pomiędzy purpurowymi wrzosami, gdzieniegdzie rozrzuconymi kępkami prawie fluorescencyjnej zieleni.. Widok był kosmiczny i zupełnie dziewiczy. Nieprawdopodobny w tym sprzedającym się niczym dziwka kraju.

  Kocham latać, nie znoszę lotnisk i sztucznych problemów.
Jednak lot do Japonii bez wizy (zadziwiające, że jej nie potrzebujemy, co nie?) okazał się być łatwy jak turystyczna wycieczka. Z pieniążkami, biletem powrotnym, uzbrojona w torbę z pożyczonym od znajomego-znajomego aparatem rozsiewałam wokół wizję legalnego turysty.

   Pierwsza myśl jaka pojawiła mi się w głowie gdy stanęłam na japońskiej ziemi:
 - I’ve never seen so polite people in my life.
 And damn it.. wydawało mi się, że to Korea jest „polite”. Przy wyjściu z samolociku nie żegnała nas tylko załoga, ale obsługa lotniska i ochrona. Wszyscy wypowiadali to sławne „arigato gozaimasta” z wielką uważnością, wcale nie na odczepnego, kierując je do każdego klienta z osobna. Spuszczali przy tym głowę w pokłonie i.. nie patrzyli w ogóle w oczy. Wyłącznie pierwszy sekundowy zez padał pod kątem spuszczonej na oczy grzywki wymierzając mniej więcej gdzie ta osoba się znajduje, przy czym oczywiście nie zapominajmy, że respekt oznacza również zgięcie się do pasa. (Pogubiliście się?:)
  Nie wiem czy to przez podejrzenie radioaktywności, przeziębienie, czy tak mają zawsze.. Kierując się grzecznie jeden po drugim do miejsca odbioru tobołów minęliśmy ustawione rządkiem stoliczki z siedzącymi przy nich zamaskowanymi panami. Za nimi ustawiona była tabliczka z krzyczącym czerwonym napisem: „Quarantine” („Kwarantanna”). Rozbolała mnie automatycznie głowa.
   Za kolejnymi stoliczkami (przy których zdjęto mi pierwszy raz w życiu odcisk palców i to obu) przywitał nas wywieszony ogromny czerwony transparent: „STRICT INSPECTIONS BEING CARRIED OUT FOR THE PREVENTION OF TERRORISM”. To tutaj też mają swojego Bin Ladena?
   Lotnisko Osaki o dziwo nie było za nowoczesne. No. W porównaniu z Seulem, nie z Ukrainą.
Jednak od jego sterylności zachciało mi się szybko siku.

   Z początku nie widzę za wielkiej różnicy pomiędzy Koreańczykami a Japończykami.
   Przetrzepali mnie porządnie przy bramkach wygrzebując każdą parę majtek z osobna (i tak będę wychwalać nietypowość), odbyłam pilne studium japońskiej toalety, po czym zainwestowałam w winogronową Fantę z automatu i ruszyłam wreszcie na Kyoto.

   Kupując tą fantę przeskoczyłam z koreańskich tysięcy na jedno zero mniej – setki. Tak więc nie wiedząc czemu wydawało mi się pieniądze znacznie łatwiej płacąc 120 yenów, zamiast 1200 wonów.      Co 120 japońskie oznacza nie miałam za bardzo pojęcia, interesowało mnie za to to, że 50 miało uroczą dziurkę po środku, a dziesiątka miedziany słodki kolorek.

  Może w wyglądzie nie dostrzegam póki co różnicy, jednak są zdecydowanie inni.
Bardzo aż prze-grzeczni, uśmiechnięci na całej szerokości w niekoniecznie szczerym uśmiechu (no ale szczerym na swój sposób bez wątpienia) i tacy.. wzruszająco kochani. Przy czym krzyczą to swoje „hai” jakby stawali na baczność. I te pokłony do pasa panów bagażowych wprawiły mnie w szczere osłupienie.
   W autobusie na wejściu przywitały mnie pasy przy siedzeniach. To tak na wypadek jakby ktoś zwariował. Jakie było moje zaskoczenie gdy za oknem nie schodziło z nieba przepiękne słońce. Po ponad dwóch tygodniach nieustępującego monsumu zakrywającego nieustannie całe niebo i świat szarością.. to był istny cud.
   Jadąc sobie do Kyoto słuchałam „Dj Revin’a – Ryukyu Underground” w którym to niewątpliwie dziewczyna darła się po japońsku. Przypomniała mi się rozmowa na CouchSurfingu z Jinko. Koreańczykiem, który odnalazł swoje miejsce w japońskich sztukach walki i który uciekł z Korei i ogólnie z Azji jak najszybciej się dało. Zgadzaliśmy się w jednym. Azja straciła swojego ducha.
   Idąc głębiej za swoimi wspomnieniami i próbując sobie przypomnieć jakim cudem znalazłam się teraz w tym autobusie mknącym autostradą w stronę Kyoto, przypomniały mi się wieczory kiedy to leżałam w pilskiej wannie wsłuchując się w Riyuchiego Sakamoto *()*&^(). I jak bardzo uwielbiałam ciemną noc na poddaszu rozświetlaną przez ważki, kiedy to mogłam założyć swoje kimono i rysować sobie w powietrzu odbijającym światło perfekcyjnie wykonanym kawałkiem stali.
   No tak. Kochałam to jak nic innego.

    Dojeżdżamy do miejsca docelowego.
Kyoto.. wydaje mi się być zdecydowanie biedniejsze niż Seul. I przy tym oczywiście spokojniejsze.
No tak.. po pierwsze Korea została zrównana z ziemią w latach 70-80 *)(&)* to też gdy zaczęli gonić za dobrobytem zbudowali całą stolicę OD NOWA. To też musi być nowoczesna i pełna bajerów. Ah. I oczywiście nie przestali gonić do dnia dzisiejszego.
  Po drugie Kyoto jest dawną, tradycyjną stolicą Japonii, więc nie wypada im tutaj wyskoczyć z sięgającymi nieba wieżowcami. Ciekawą anegdotkę usłyszałam by the way.. z chęcią wam opowiem.
Tak więc jeśli rozmawiasz z mieszkańcami Kyoto o ostatniej wojnie, nie usłyszysz wcale o wielkiej Hiroshimie, którą pamięta doskonale cały świat. Usłyszysz za to o wojnie mającej miejsce w 1868 roku, którą to Kyoto przegrało i utraciło tym samym miano stolicy Japonii.
    Mieszkańcy Kyoto są więc bardzo dumni ze swojego pochodzenia. Istnieją również pewne regulacje mające uchronić tradycyjnego ducha tego miejsca (przykładowo- zakaz stawiania wieżowców). Tego ducha właśnie poszukuję.
   
    Znalazłam się więc na stacji.
    Siedząc na chodniku wypatrzyłam ukrytego za śmietnikiem (tylko z mojej perspektywy, tak naprawdę się tam nie ukrywał) młodego zarośniętego Japończyka. Brzuszek domagał się swojego, to więc zaczepiłam go wypytując o jakieś sensowniejsze miejsce na jedzenie niż 5cio gwiazdkowiec pod którym się właśnie znajdowaliśmy.
   Pierwsza zaczepiona przeze mnie osoba.. miała tatuaże?! Myślałam, że jest bardzo „niegrzeczne” w Azji! Z tatuażami nie możesz nawet wejść w Japonii do tutejszej sauny (lub miejskiej łaźni czy też Spa, zależy od twojej interpretacji co to właściwie jest..). Nie możesz, ponieważ w dawnych czasach tatuażami odznaczali się oczywiście członkowie Yakuzy, tak więc było to nieco prewencyjne. Yakuza śmiga sobie dalej po ulicach, a tradycja nie wpuszczania do Spa jakoś im została..
   Tak więc wydziarany chłopak mający zaszczyt bycia pierwszym napotkanym przeze mnie Japończykiem charakteryzował się:
   1) angielskim poniżej normy
   2) słodki po japońsku
   3) zapytany o angielski stwierdził, że „troszkę”, natomiast zapytany o koreański stwierdził, że jest Japończykiem.
  
   Poczłapałam się do budynku naprzeciwko. Coś mnie zdziwiło, ale nie wiedziałam za bardzo co.
Wypatrzyłam jakieś pocięte mięsko (przepraszam wszystkich wegetarian, coś mi odbiło w tej Azji) na pociętej kapuście. No fajne takie. Jakby im to wytłumaczyć.. Pstryk!
   Podeszłam do pani i pokazałam zdjęcie z wystawy. Na co pani przystawiła palucha pod odpowiednią japońską nazwą, która oczywiście za wiele dla mnie nie znaczyła.. Nie wiem czy to z przejęcia czy to z napięcia czy to z niesamowitości, ale rozlewałam wszystko jak popadło. Ich zbożową herbatkę, sos sojowy.. Na co urocza pani zamiast się zgrymasić, podbiegała do mnie tylko ze szmatką w dłoni pytając z powagą w głosie czy może mnie nie wytrzeć.
   Boże.. co to było za jedzenie.
Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że jem kurczaka pierwszy raz od roku (no może nie licząc Malezji). Wreszcie.. wreszcie.. nie był to różowy, zwędzony, gumowy glut, ale kurczaaaak! Mamo! A spaghetti wcale nie było z ryżu ani z korporacji „Lotte”.
   Poruszona (no dobra, nie tylko kurczakiem, ale i muzyczką, przemiłymi paniami, zarąbistym Zen wystrojem i w ogóle oh ah, wydałam 10dolców) wyszłam na zewnątrz w poszukiwaniu budki telefonicznej.
   Osobą która odpowiedziała na moje couchsurfingowe nawoływania przeprowadzone jeszcze na terenie Korei był.. no właśnie.. Emmanuel Goldenstein nie brzmi wam znajomo?
   Tak więc Immanuel (mający również w opisie jakieś dziwne adnotacje, że jego misją jest udoskonalenie techniki komunikacji z niedźwiedziami wyłącznie za pomocą odpowiedniej tonacji głosu i magicznych gestów dłoni) odebrał telefon. Jest w domu.
   Na zewnątrz wypatrzyłam dwóch amerykanów. Oczywiście nie wiem czy amerykanami byli, ale jeśli o Azję chodzi to stawiam dychę, że w 80% się nie pomylisz. A się mówi, że to Polaczki są wszędzie, ha?
   Jeden Amerykanin, jeden Anglik pili sobie na chillaucie piwko pod drzewkiem. Miałam do nich w sumie parę pytań.. dlaczego te panie biegają tutaj.. w Kimonach?! Kimono fajnie wygląda, może nawet tak samo fajnie jak koreański Hanbok, ale jak w tym można chodzić? Stawiając nóżkę za nóżką chyba, bo na więcej ten tajemniczy materiał ci nie pozwala.
   Tak więc.. to właśnie dzisiaj rozpoczyna się sławny festiwal Gion Matsuri, podczas którego mieszkańcy Kyoto wdziewają na siebie tradycyjne Kimona, wsuwają drewniane chodaki i paradują dumnie po ulicach miasta. To dopiero będą zdjęcia.
   Amerykanie pokierowali mnie na przystanek autobusowy. Dzięki wam.

    No i tutaj zaczął się Armagedon. Zdjęcie tym razem nie pomoże.
    Miejsce w którym powinnam się znaleźć nosiło dumną nazwę „Ginkakuji” i było bez wątpienia świątynią. Oczywiście nie mogłam za bardzo odszyfrować nazwy na tablicy, ale na to i tak przyjdzie pora. Początkowo ze zdziwieniem odkryłam, że do autobusu wsiada się.. od tyłu. Ta ich zmiana kierunków jest genialna! Książki czytane od lewej, samochody jeżdżące po lewej i nawet młyn do ceramiki kręci się odwrotnie (no tutaj nie wiem w sumie czy od lewej czy do lewej)
Przy wejściu do autobusu stała jakaś maszyna z karteczkami, ale nikt jej nie tykał. Zapytałam naiwnie czy to „ticket?”. Tłum pokręcił dziwnie główkami.
    Podeszłam bliżej do kierowcy i spojrzałam na ten ich rozkład.. to dopiero makabra.
    Uratowała mnie jedna pani koło 30stki biorąca na siebie z pełną odpowiedzialnością misję  wyciągnięcia mnie z tarapatów. Tak więc.. płaci się przy wysiadaniu a nie wsiadaniu. Odliczone monetki wrzuca się do czerwonej dziurki, która automatycznie sprawdza czy nie oszukałeś. Nikt prawie odliczonych pieniędzy oczywiście przy sobie nie ma, tak więc wrzuca się większą monetkę (w tym przypadku niewinne wyglądające jak nasze 5zł – 500 yenów, które po przeliczeniu oznaczało.. o tym zaraz, ok?) którą maszyna rozmienia. Monetkę.
    Tak więc pani pokazała mi palcem nazwę stacji i kazała zapamiętać.
- Eee..
- Good luck
    Drugi znaczek to domek z nocnikiem, trzeci pokraka z rozłożonymi nóżkami, a pierwszego i tak za cholerę nie zapamiętam.. No. W sumie można jakoś to pokodować. Bardziej rozłożysty domek, mniej rozłożysty domek, kotek w domku..
    Pół kodując, pół wyglądając za okno doszło do mnie jak dobrze czuję się w tym miejscu. Nie uwierzycie, ale mieszkańcy zamiast zasuwać z buta i metrem – śmigali na rowerkach! Więcej rowerów niż pieszych! W dodatku miasto posiadało jakiś plan i ludzką architekturę.
    Na parterze sklepiki czy to knajpki z drewnianymi werandkami i tymi sławnymi papierowymi drzwiami/ścianami, które przepuszczając przez siebie światło, tworzą takie niesamowite wrażenie ciepła. Na piętrze jakieś gabinety lub biura, ale nie tak cholernie nachalnie napaćkane jak to w Seulu.
    Wyłonił się mój przystanek (domek z nocnikiem i pokraka). Chłonęłam aromat japońskiego powietrza i czekałam grzecznie na pojawienie się tajemniczego Goldsteina.


    Nie minęło kilka minut, kiedy to roześmiany grubasek wyłonił się zza zakrętu na swoim miejskim rowerku. Wydawał się grubszy i starszy niż na zdjęciach z profilu, jednak tak samo wesoły.
    John (coś mi z tym „Immanuelem Goldsteinem” nie pasowało;) był naukowcem zajmującym się badaniem.. jedzenia. Wypijał przy tym codziennie litry Coli, stwierdzając, że i tak brokuły są bardziej rakotwórcze niż Aspartam.
    John był bardzo interesującą osobą. Gościł już w Japonii czwarty raz, natomiast wcześniej spędził sześć lat swojego życia mieszkając w.. Kenii. Tak więc gdy jego japońscy koledzy z wydziału „nauk Afrykańskich” nie przepadali za angielskim – nadawali między sobą luźne pogawędki w Suahili.
    Chatka Goldstein’a była chyba typowo japońska.
    Dwa piętra, przy czym do drugiej kondygnacji domu prowadzą bardzo strome schody, takie jak u nas budowali niegdyś w domkach letniskowych aby zaoszczędzić trochę miejsca.
Mebli brak. Tylko rozwalone gdzieniegdzie skarpetki. Na piętrze rozsuwane papierowe drzwi i rozłożone na ziemi tatami powodują wybuch mojej wewnętrznej miłości.
- A więc to jest Japonia…
- To co dzisiaj robimy? – Rzucił John leniwie zasiadając do komputera.
- …..
- A no tak! Gion Matsuri!!

   Dokładnie tak jak powiedzieli amerykanie pijący leniwie piwo pod drzewem. Gion Matsuri jest godne obejrzenia.
   Gion Matsuri nie jest wyłącznie specjalnością Kyoto. Znajdziesz je również w Tokyo czy w Osace, jednak to mające miejsce właśnie w Kyoto jest niezaprzeczalnie numerem jeden.
   Przeszliśmy się piechotką  po drugi rower na uniwerek John’a. Niskie domki, takie zadbane i.. różnorodne(!) wzbudzały coraz to większą moją sympatię. Kyoto jest również miastem świątyń i śramów. Prawie zza każdego zakrętu wyłaniała się wysoka czerwona brama będąca tak charakterystycznym symbolem Japonii. Czerwone bramy (takie symboliczne, bez drzwi) prowadzą do szintoistycznych świątyń, gdzie na pierwszy białasowy rzut oka klaszcząc przywołuje się duchy.
    Dostaliśmy się na teren uniwersytetu. Ciepłe światło biło z jakiejś sali z otwartymi na oścież drzwiami. Stanęłam przy płocie obserwując.. prawdziwą, przepiękną drewnianą salę do Kyudo – japońskiego łucznictwa!!
    Studenci biegali w aikidowych (no może ciupkę innych) kimonach, ustawiając na drewnianych stojakach swoje przewysokie na 2metry łuki. Strzelając stawali na drewnianej posadzce (w białych pluszowych skarpetach) i celowali w tarcze ustawione rządkiem na zewnątrz w ogrodzie.
    Przypomniały mi się moje własne treningi.  I.. doszłam do wniosku, że w sumie mieszkając w Polsce czy to w Japonii robiłabym dokładnie to samo. No.. może chodziłabym częściej do szkoły.

    Ulica o nazwie Karasuma – główna ulica Kyoto – doprowadziła nas do celu. Do sławnego Gion Matsuri.
    Zamknięto ruch dla samochodów. Wokół kłębił się tłum poprzebieranych ludzi.  Światło. Nie wiem czy to tylko ja zwracam uwagę na takie pierdy. Właśnie dzięki porozstawianym dookoła lampionom znaleźliśmy się właśnie w dawnej Japonii.
    Przebrania ludzi były piękne. Dziewczyny w tradycyjnych kokach, z przewiązanym  przez talię szerokim pasem. Jedynie brakowało im trochę bardziej gejszowego makijażu.
    Jak to na festiwalach bywa – po obu stronach rozstawione były stoiska z różnościami. To dla tych, którym magia nocy nie wystarcza.
    Na pierwszym stoisku wypatrzyłam ogromne lukrowane lizaki w dziwnych kształtach. W kształtach.. owocków. Pani japonka nadziewała jabłuszka czy to inne owocki na patyk i wsadzała do gotującej się lizakowej wody.
    Ciężko spamiętać i wymienić te wszystkie różności..
To co zszokowało mnie najbardziej to gra będąca polowaniem na żółwie/rybki lub plastikowe piłeczki.
Polowanie odbywało się za pomocą małej paletki z.. papierową błonką. Jak błonka się przerwie to Game Over, a żółwie mają przecież pazurki toteż trzeba je jakoś zaskoczyć.
Ciekawy zestaw co nie?
    Żółwie czy też plastikowe piłeczki pływały sobie w wielkim zlewie. Gracz dostaje do jednej łapki miseczkę, a do drugiej tą właśnie mini paletkę z papierową błonką po środku. Spróbuj teraz być na tyle delikatnym aby złapać tym żółwia. O dziwo ludziom się udawało, tak więc paradowali dumnie z żółwiami w plastikowych woreczkach, niosąc swoją zdobycz do domu. Mam nadzieję, że wsadzali je chociaż do wody.
     Kiedy to John zamawiał swoją (squid – kałamarnicę?!) na patyku (o dziwo mniej wysuszoną niż tą, którą dostaniesz w Korei), wypatrzyłam mojego ulubionego pana.
     Też sprzedawał kałamarnicę, a raczej kawałek jej macki zanurzonej w cieście z posypanymi dziwnościami. Pan wyglądał zupełnie jak samuraj z jakiejś komedii. Z pół obnażoną klatą, krzycząc nieustannie gardłowo coś w stylu: „Sprzedaję tutaj kałamarnicę!” (no, tak przynajmniej zakładam, bo co innego miał krzyczeć). Wchłonęłam porcję kuleczek zwanych Takoyaki ciesząc się tak fajnym widokiem.
    
   Inną atrakcją oprócz oglądania poprzebieranego tłumu, obżerania się kałamarnicami i łapania żółwi pływających w ogromnych metalowych zlewach było poszukiwanie „skarbów rodzinnych”.
   Jak to na tradycyjne miasto przystało – dużo rodzin jest w posiadaniu „skarbów” – czy to dawnych zbroi samurajskich, mieczy czy kimon.. Skarby - które aby być skarbami powinny pozostać przecież w ukryciu –można obejrzeć wyłącznie raz do roku. Teraz.
Rozpoczyna się polowanie.

    To co kochają Japończycy to „floaty”. Czyli coś co „pływa” po ulicach miasta a wielkiej paradzie. Zazwyczaj „flouty” są drewnianymi konstrukcjami, nieraz nawet piętrowymi. Pomalowane w piękne kolorki i wzorki, pozłacane, z pozwieszanymi barwnymi tkaninami. Często siedzą na nich różnego typu posążki lub nawet żywi ludzie uderzający rytmicznie w tradycyjne bębny.

Floaty porozstawiane na ulicach, tkwią sobie w oczekiwaniu na dzień ostatni, w którym to będą dumnie pływać po ulicach miasta w wielkiej paradzie.

    Przyszła godzina 11, a imprezę po prostu zamknięto. Japonia nie należy do krajów żyjących nocą (no z wyjątkiem Tokyo oczywiście). Panowie policjanci pilnowali aby tłum grzecznie rozszedł się do swoich domów.
    Energia zaczęła ze mnie wypływać, a my zaczęliśmy kręcić się w kółko w poszukiwaniu rowerów. Zapamiętałam, że zaparkowaliśmy je przy Starbuksie, czyli miejscu, które nie ciężko zapamiętać.
    Kręciliśmy się w kółko pomiędzy.. dwoma Starbuksami. Goldenstein wygłosił dosyć dziwną, niezrozumiałą przemowę, że to wszystko przez strategię marketingową Starbucks’a, który to stawia swoje kawiarenki po obu stronach ulicy. Tak ją powtarzał i powtarzał, że Starbuks nas wkopał, że zrobił to specjalnie i teraz cierpimy, aż w pewnym momencie zaczęłam poważnie się zastanawiać czy oby nie wszyscy naukowcy są lekko szurnięci.
  
     Wreszcie gdy po dobrej godzinie odnaleźliśmy swoje metalowe rumaki zaparkowane dokładnie tam gdzie być zaparkowane powinny, udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
     Mówi się, że Japończycy śpią na ziemi, jednak oni śpią na futonach.
Futon okazał się być cudem. Wcale nie bolał od niego tyłek, wprost przeciwnie.. poczułam jak mój kręgosłup odżywa.

    Maksymalnie wypoczęta dnia następnego dałam się zaprosić przez John’a na małą wycieczkę krajoznawczą.
    Wybraliśmy się rowerkami do świątyni nieopodal – tej właśnie o nazwie Ginkakuji.
Wstąpiliśmy po drodze do „sjupamaketo” aby zaopatrzyć się w śniadanie. Moje poruszenie trwało dalej.. normalne jedzenie!! Jeśli sprzedają jogurt to właśnie ten prawdziwy bałkański, a nie jakąś azjatycką podróbę! Szynka pakowana w plastikowe opakowanka wyglądała dokładnie jak ta w osiedlowym sklepie na rogu. Roladki z kremem bez smaku słodkich ziemniaków czy słodkiej fasolki. Waw.
    Przechadzając się z rozkoszą po „sjupamaketo” w poszukiwaniu sałatki natrafiłam na dosyć solidną przecenę. Japońska babinka stojąc nad stoiskiem trzymała pomidory w ręce. Przytakiwała porozumiewawczo głową, szepcząc przy tym sama do siebie: „Fukushima, Fukushima..”. Oh yeah.

    John miał strategię chroniącą przed Fukushimą. Nie pił mleka, bo to nigdy niewiadomo skąd pochodzi. Za to przy sałatkach nie czuł najmniejszej krępacji aby rzucić do ekspedienta: „Fukushima?!” na co on zazwyczaj reagował wyrozumiałym uśmiechem.

    Już sama droga prowadząca do świątyni była niesamowicie kojąca. Małe brukowane uliczki w cieniach drzew nad małą rzeczką w której pływały tłuste ogromne karpie.
Zapytałam z niekrytą ciekawością dlaczego nikt ich nie zjada? Taki tłusty kawał ryboola!! Założę się, że jakby pływały u nas..
     John odparł, że ten rodzaj ryb zjada śmieci i nikt ich tutaj nie tyka.
- Ale wy je jecie na święta co nie?

    Do panoramy Japonii oprócz tłustych karpi, przepięknej zieleni w którą ciągle nie dowierzałam, doszli rikszarze w ogromnych słomianych kapeluszach i w obciśniętych na zgrabnych tyłkach spodniach. Riksze zamawiały głównie zakochane parki chcące poczuć się romantycznie. No i może ludzie którym nie chciało się zasuwać z buta pod górę..
    Tak jak to przed każdą sławną świątynią wyrosła przed nami uliczka pełna straganików, japońskich zabawek i lodów. I to takich, które zajadał niegdyś sam Di Caprio, jak to głosiła wystawiona na ladzie tablica. Bardziej tradycyjne sklepiki zachowały jednak swój pro japoński klimat.
      Za japońską bramą kryła się alejka z pnącego się na dobre pięć metrów żywopłotu. Wkraczaliśmy w inny świat. Świat idealnego Zen.
      Nie zdawałam sobie sprawy z tego ile wysiłku i ciężkiej pracy kosztuje stworzenie takiego wrażenia. Po przekroczeniu  bramy.. gdziekolwiek obróciłam głowę znajdował się.. IDEALNY OBRAZEK. Rodem wyjęty z Hero.
      Idealne odcienie zieleni i idealnie wkomponowane w to drzewka. Stawy, drewniane mostki, pachnące starością rozłożyste budowle. Nawet ziemia, a dokładniej naniesione drobne kamyczki usypane były w idealne stosy.
      Na wstępie usłyszałam opowieść o jednym mężczyźnie, który tak kochał to miejsce, że aż musiał je doszczętnie spalić (i tak też uczynił kilkadziesiąt lat temu). Zniszczył je, aby wyzbyć się swojego przywiązania. Szkoda tylko, że to nie on był właścicielem.
      Praca trwała dalej. Pan stający na straży „idealności” przycinał bacznie każdy skrawek mchu. Zieleń też trzeba skomponować.
Nie byłam pewna co właściwie sądzić o tym miejscu.. Goldstein opowiedział mi jedną historię o pani białej „Afrykance”, która chcąc stworzyć „prawdziwą Afrykę” trzymała ją właściwie za płotem.
Stworzyła mistrzowskie Safari pośrodku Kenii, z piękną Afrykańską roślinnością, najlepszą architekturą jaką można znaleźć w różnych zakątkach Afryki.. stworzyła raj.
      Za płotem znajdowała się pustynia. Biedni ludzie, codzienne życie. Za wprowadzenie potajemnie krowy na teren raju, aby mogła wreszcie zasmakować soczystej trawy – groziła jej konfiskata i sąd.
I teraz pytanie.. czy piękne jest to stworzone, którym można się delektować, czy to prawdziwe, które można kontemplować.

    Po wyjściu ze świątyni rozsiedliśmy się w cieniu ze schłodzonymi napojami. Nad świątynią piętrzyły się ogromne góry po środku których widniał równie ogromny znak. Zbocze jednego wzgórza zostało wykarczowane. Wypalono na nim znak „wielki”. Był on widoczny z prawie każdego miejsca wzdłuż rzeki. Taki symbol Kyoto.
   Diamonji („Dia” – wielki, wspaniały) symbolizował wzgórze na które udają się zmarli. Raz do roku przybywają oni do świata śmiertelników na koniu zrobionym z ogórka, aby spędzić z bliskimi trzy dni święta. Następnie wracają na swoje „Wzgórze Wielkości” na krowie wyrzeźbionej z bakłażana (po Japońsku brzmi to zapewne fajniej). Zdziwiła mnie ta krowa. Chodzi o to, że krowa jest wolniejsza od konia. Tak naprawdę nie do końca chce im się tak szybko opuszczać rodzinę.
 
    
   Słońce dawało ostro, zupełnie nie miałam ochoty pedałować. Dopytywałam się tylko o ten upragniony Aquapark. Mój  doświadczony Afryką towarzysz kpił ze mnie ostro. Zanurzyliśmy łby pod kranami.
   Jadąc z dosyć fajną prędkością w dół dyskusja na temat dzikości toczyła się dalej. Rozmowa zeszła na Grizzli mana. I na pytanie czy wszyscy odważni ludzie robiący różnego rodzaju rewolucje tak naprawdę nie są idiotami. Kto mądry wpadłby na pomysł, aby zamieszkać z ludożercami?

      Pnąc się pod drugą górę do następnej świątyni spociłam się niemiłosiernie i rozbolał mnie łeb od słońca.. Mój kompan zahartowany w afrykańskich bojach nie dawał za wygraną. Ja dalej obstawiałam przy swojej wersji Aquaparku.
      Szukając pretekstu na chwilowe przycupnięcie w cieniu dorwałam jakąś niezainteresująco wyglądającą tablicę. Czytając ją leniwie na odczepnego, moje oczy zaczęły otwierać się coraz to szerzej i szerzej.. O. Tablica upamiętniała nikogo innego jak sławnego szermierza Miyamoto Musashi! Naszego ulubieńca z czasów kiedy to lataliśmy z drewnianymi mieczami po zajęciach Aikido. Właśnie w tym miejscu stoczył on pojedynek z mistrzami tutejszej szkoły.
   
      Za zakrętem znajdowała się opuszczona, zaniedbana świątynka po środku której ustawiono ścięty pień starego drzewa, które było świadkiem zmagań szermierzy mające miejsce niemalże 400lat temu.
 Jak to głosi legenda.. oświecony szermierz odbył pod nim długą medytację zanim dokonał swoich heroicznych,  być może nie do końca oświeconych czynów.
      
     Znacie historię Musashiego?
  
     Stworzył on szkołę walki dwoma mieczami zwaną tak fajnie po japońsku : „dwa nieba jako jedność”.
     Swój pierwszy pojedynek stoczył w wieku 13lat i to z doświadczonym, starszym szermierzem. Rozpoczął swoją wędrówkę pełną pojedynków w wieku lat 16stu. W ciągu całego życia nigdy nie został pokonany. Historia wie o 60 oficjalnych pojedynkach na życie i śmierć. Jeden cios wystarczał aby powalić przeciwnika na ziemię. I to nawet drewnianym mieczem.
    Wiadomo, że ludzie lubią legendy. Po kilkuset latach ciężko stwierdzić co było właściwie prawdą. Pierwszy pokonany szermierz mógł być aroganckim dziadkiem, a nie wyszkolonym przez życie wojownikiem. Podobno Musashi nigdy się nie mył zważywszy na jego wojowniczą czujność, ale jak w takim stanie mógłby wizytować na dworach w których staczał te sławne pojedynki.
    Nie wiadomo do końca, kim był Musashi, wiadomo jednak, czym było to miejsce.
Miejsce w którym się znalazłam to miejsce pojedynku ze szkołą Yoshioka – jedną ze sławnych ośmiu szkół założonych przez ośmiu mnichów pobierających nauki u legendarnego mistrza na świętej górze Kuruma.
   Musashi miał lat 20. Pokonał głowę klanu. Pokonał młodszego brata. Najmłodszego również. Szkoła upadła. Musashi natomiast zawędrował po nauki do mnichów i od tego czasu jego wizerunek przeistoczył się w pielgrzyma w mnisich szatanach z wetkniętym drewnianym mieczem za pasem.
   Tak. Niewątpliwie można.

    Jeszcze taki mały dodatek jeśli lubicie styl amerykański z rozłupującymi się czaszkami:

·  Seijiro Yoshioka – najstarszy z rodu Yoshioka. Przeżył walkę z Musashim, ale okryty niesławą obciął sobie chongoyamę (samurajski kok) i wycofał się z życia publicznego.
·  Denshichiro Yoshioka – chciał pomścić zniewagę brata i wyzwał Musashiego do walki. Ten zjawił się spóźniony. Pierwszym ciosem drewnianego miecza rozłupał Denshichiro czaszkę.
·  Hanshichiro Yoshioka – najmłodszy z rodu Yoshioka. Również wyzwał Musashiego na pojedynek, a ten jednym cięciem rozciął mu głowę na pół.”   Wikipedia.

   Zmotywowana przypadkowym odkryciem ruszyłam pełnią sił w górę.
   Następna świątynia była przedziwną hybrydą. Czerwone shintoistyczne bramy przechodziły w małe buddyjskie świątynki. Żywa czerwień tak pięknie kontrastowała ze starymi kamiennymi schodami i półmrokiem jaki roztaczał otaczający je las.
  Pokonując 250 stopni w tym upale (w dodatku chamy jeszcze je liczyły, aby pogłębić wewnętrzne  cierpienia istoty niedoskonałej)  skierowałam wzrok ku szczytowi schodów, gdzie w oślepiającym blasku słońca ujrzałam czekającego na mnie strażnika. Mosiężny posąg wielkości człowieka został ustawiony na samym środku schodów. Mnich wędrownik ze słomianym kapeluszem, laską i miską na jałmużnę. To tak jakby przez sekundę spotkać samego Musashiego. Wydawał się bardzo groźny.
   Po dotarciu na szczyt klimat poważnie uległ zmianie. Zamiast setki wijących się schodów w otoczeniu ciemnego lasu znaleźliśmy się na słonecznym placyku przyświątynnym  w otoczeniu spoglądających na nas z zewsząd ciekawsko Tanukich.
   Tanuki to nic innego jak małe potworki z dużymi brzuszkami, wyłupiastymi oczkami i jajami zwisającymi  do ziemi. Idiotyczną mordkę przysłania obowiązkowo słomiany kapelusz. Tanuki przyjmują różne formy. Nieraz są wędrowcami, samurajami, czasem nawet kobietami (i w dodatku w dalszym ciągu wyposażone są w te zwisające jaja).
   Siedząc i wtryniając późne śniadanko dowiedziałam się co tutaj będzie się wyrabiać dnia 28ego lipca kiedy to skieruję się  na powrót w stronę Korei. Plakat przylepiony na wrotach świątyni mówił o imprezie mającej się odbyć tego właśnie dnia, a polegającej na.. paleniu ogromnych bali z wyrytymi na nich intencjami, dzięki którym cała świątynia stanie tej nocy w ogniu. Po czym modlący się tłumek w duchowym uniesieniu ustawi się grzecznie w rządku i rozpocznie.. medytacyjny spacerek po rozżarzonych niedopałkach. Na zdjęciu widać było nawet małe dzieciaki grzecznie idące z mamusiami za rączkę przez bijące jeszcze wokół płomienie. Cholera. To dopiero czad.
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          
   Zrobiliśmy rundkę po okolicy natrafiając na dosyć przerażający widok. Posąg przedstawiał Buddę nieporuszonego małymi dzieciaczkami wdrapującymi się po jego pięknej lotosowej pozie. Wzdłuż alejki ustawione były dziesiątki mniejszych Budd, jakby śpiących, a na nich.. po przewieszane ŚLINIACZKI. Gdzieniegdzie małe kolorowe wiatraczki. Otwarte cukierki i soczki dla dzieci. Wszystko stało się jasne – każdy mały Budda przedstawiał jedno dzieciątko, które odeszło od swoich rodziców.
  
    Pocieszyłam się faktem, że w Japonii znajdują się jeszcze bardziej przerażające miejsca niż ryjące banię cmentarzyki . Przykładowo góra śmierci, gdzie oprócz świątyni, cmentarzy i miejsc gdzie podobno przebywają zmarli.. Znajdziesz również biwakujących samobójców. Jeśli szanujący się Japończyk myśli o samobójstwie – uda się właśnie w to miejsce i spędzi tam kilka dni na rozważaniach czy powiesić się w tym lesie na tej gałęzi czy nie. Modne miejsce do tego.

   Ostatni rzut oka na posąg Buddy obserwującego spokojnie okolicę z pobliskiej skarpy i pora zmienić otoczenie. W biurze John’a miała miejsce dzisiaj imprezka. Zakradłam się razem z nim do tego uniwersyteckiego budynku będącego szczytem modernistycznej architektury. Panowała w nim taka niesamowita surowość szczerego betonu, ogromnych drewnianych drzwi, prostych wykładzin, metalowych wykończeń. Pomimo wrażenia surowości wysoki standard wykonania kazał ci myśleć, że jest ona celowa. Betonowe gołe ściany, porządne drewniane drzwi, minimalistyczne kuchnie i łazienki. Przyjemne miejsce. Czysto, sterylnie, poważnie.
   Rozsiadłam się na Internecie. Po dłuższej chwili narąbany John wpadł do gabinetu i zaciągnął mnie na imprezę do kuchni zamykanej na jakieś dziwne kody i odciski palców.
   Oprócz nas na imprezie siedzieli sami Japończycy. John wziął do ręki szklankę i nalał mi zdrowo od siebie obrzydliwego Araku który tak koszmarnie śmierdział anyżem i znajdował się w tak fluorenscencyjnej niebieskiej butelce, że aż mi się cofało na sam widok. Jednak przy wyborze dzisiejszych drinków ta wersja była pocieszająca. Na bufecie ustawiona była jeszcze jedna mała buteleczka z rysunkiem węża. Wąż jednak w niej nie pływał. Tylko jakiś wywar z jego wnętrzności mający ci przynieść długowieczność.
     Rozmowy tego wieczoru z naukowcami były szczytem abstrakcji co jeszcze mocniej utwierdziło mnie w przekonaniu o ich lekkim szaleństwie. Dziewczyna z którą rozmawiałam najwięcej (a która padła ofiarą nowego hobby John’a – kradnięcia papierosów, których i tak nie palił, tylko sobie kolekcjonował) rozmawiała trochę po angielsku i w jakimś dziwnym Afrykańskim dialekcie Firi-firi który pomaga jej w jej badaniach na temat sprawiedliwego handlu koszykami. Przez brak dobrego angielskiego wyjaśnienia na czym polega ”dobry koszyk”, „sprawiedliwy afrykański pośrednik” i takie tam..  rozciągnęły się na długie minuty, tworząc je jeszcze bardziej abstrakcyjnymi. „A wszystko zależy od tego czy dobry jest koszyk czy tylko tak twierdzą!” podsumowała.
      John zarąbał jej całą paczkę.

      Zakończyliśmy imprezę około pierwszej. W drodze powrotnej do domu przystanęliśmy w Johna ulubionym pomarańczowym namiocie z dobrym tanim żarciem. Nawet w tanim żarciu Japończycy nie zapominają o japońskiej perfekcji. W metalowej wanience pływały wolno podgrzewane warzywka tworząc nieziemski wywar. Gdy ktoś zamawiał szaszłyka – przyrządzono go z największą uważnością. Leciutko soląc, wyciągali jakiś podejrzany spray (podobno rozpryskujący wodę z odpowiednią delikatnością, aby sól lepiej przywarła do szaszłyka i została wchłonięta do wnętrza podczas procesu smażenia, ale nie wiem czy im w tą historię wierzyć) i zamiast się zrelaksować, stali nad tym szaszłykiem za dolca gapiąc czy się nie przypala. I oczywiście obracając co każdą chwilkę. Po zakończonej operacji wyciągali nożyczki i rozpoczynali akcję odcinania nożyczkami tych bardziej brązowych kawałków mięsa. Fastfood w wydaniu japońskim.
      John zamówił piwo. Ja się wykręciłam argumentując, że mam jakieś dziwne uczulenie sprawiające niezawodnie zamułę. Więc zaczął je sączyć.. i sączyć.. I SĄCZYĆ. Byłam pewna, że wstąpiliśmy tam na fastfooda, a nie na życiową celebrację nad szaszłykami. Godzina, półtora.. dwie.. John ciągle nadawał jak najęty nieprzejęty wcale moim brakiem zainteresowania. Gdy chciał je trochę obudzić wskakiwał na mój temat zalecając mi swoje prawdy życiowe. Niektóre nawet trafne, ale przede wszystkim irytujące. Zaczęłam poważnie rozważać czy aby na pewno podróżowanie  samemu oznacza niezależność. Zwinęliśmy się po tym jak poinformowałam go, że idę spać w krzaki.

   
     Po niebywale irytującym wieczorze, w którym to Goldenstein sączył swoje piwo w  powalającym tempie dwugodzinnym, miałam wyłącznie nadzieję nie zamulić się i wstać wcześnie. (Okazało się, że moja irytacja nie była odosobniona. Pamiętacie zarąbaną koleżance przed Goldensteina paczkę petów w ramach „żarciku”? Skrywała ona w futerale kartę magnetyczną do instytutu plus dwie karty kredytowe. Osoby takie jak Goldenstein posiadają naturalną zdolność wkurzania ludzi).  Tego poranka miał miejsce kulminacyjny moment Gion Matsuri , kiedy to sławne „floaty” pływają dumnie po ulicach miasta. Rozśmieszyło mnie skojarzenie z Ugu ugu, które przyszło mi na myśl. I całe wspomnienie Indonezji. Niewątpliwie japońska impreza była grzeczniejsza.
    Tłum oblepił zewsząd ulice. Jako dziecko zachodu wychowane na przebajerowych paradach Disney’a ciężko było mi wpaść w stan zachwytu. Japończycy wyposażeni w całe rozpiski ze zdjęciami prezentującymi kolejność parady trwali w wyczekiwaniu. Największe „uooo” podnosiło się jednak w momencie kiedy to cała konstrukcja niebezpiecznie przechylała się to w jedną to w drugą stronę, a bębniarze siedzący na jej dachu balansowali całym ciałem próbując zachować równowagę. No, być może „floaty” jednak nie zostały stworzone do ulicznego pływania.
    Słońce grzało, a my zdążyliśmy się załapać na największe z 32 prezentowanych „floutów”,  tak więc podjęliśmy decyzję o ewakuacji.

    Urządziliśmy sobie przejażdżkę przez posiadłość cesarza w poszukiwaniu toalety. O dziwo tak jak w Korei znajdziesz je wszędzie (toalety), tak w Japonii wydelegują cię nawet na zewnątrz supermarketu w poszukiwaniach sedesu.
   Park przy cesarskiej posiadłości był przeogromny. Kępki starych drzew przecinały równie ogromne aleje z naniesionym na nie pewnego rodzaju żwirem. Aleje o szerokości dobrych 50metrów stanowiły istne pustynie. Spacerujący po nich ludzie oszaleli lub chcieli się usmażyć. To co jednak mnie zdziwiło to fakt, że cały cesarski dobytek był.. zamknięty. Można było pochodzić sobie po parku , posmażyć się w słoneczku i jak to kiedyś mówili pocałować klamkę.
   Wybaczcie mi moją ignorancję, ale jakoś umknął mojej uwadze fakt, że Japonia w dalszym ciągu posiada cesarza. Pełni on funkcję honorową, zapewne bardziej poważaną przez swoich obywateli niż rodzina królewska Anglii. Podczas okupacji amerykańce doszli do wniosku, że Japonia bez cesarza, potomka słońca bez nazwiska, straciwszy główny autorytet będzie trudna do rządzenia, tak więc darowali mu stanięcie przed komisją wojskową. A zarazem dobrze jest mieć taką marionetkę pod kontrolą, którą lud z łatwością naśladuje.
  Tak czy inaczej w letniej posiadłości w Kyoto cesarz wizytował chyba nie za często. Brama wyglądała fajnie.

   Nie zapomniałam o moim Aquaparku oj nie!
   John nie wiem czy poważnie czy raczej półżartem zasugerował kąpiel w głównej rzece Kyoto, której nazwę można by przetłumaczyć jako: „rzeka dzikiej kaczki” (co też uwierzcie mi fajniej brzmi po angielsku i zapewne po japońsku tym bardziej).
   Zamiast śmierdzącego zlewiska miejskich ścieków w której zwykliśmy się kąpać za dzieciaka, wyrosło przed nami rozlewisko krystalicznej wody. Niczym z reklamy „Żywca”.
    W ciepłe weekendowe popołudnie co mogą robić Japończycy?
    Z przejrzystej wody gdzieniegdzie wystawały ogromne kamloty na których wylegiwały się rodzinki. Dzieciaki biegały wokół brodząc po kolana w wodzie w poszukiwaniu rybek. Gdzieniegdzie przewijały się  NORMALNE duże, zupełnie nieazjatyckie psy. Jak pięknie zobaczyć szczęśliwego czworonoga w Azji hasającego sobie w wodzie, zamiast niesionego przez właścicielkę w przenośnej klatce. Pod mostkiem dziewczyny ze szkolnego zespołu ćwiczyły układy wcale nie, jak się spodziewałam tak popularnego plastikowego popu, ale tradycyjnego japońskiego tańca. Rytmicznie mruczały wywijając małymi włóczniami w powietrze. Niezły odjazd.  Nigdy nie zapomnę tej melodii tworzonej przez ich krótkie okrzyki na wdechu.
      Rozsiedliśmy się na kamiennych żółwiach. Poczułam się jak w domu.

      Gdy tylko rozpoczęłam swoje rozważania na temat alternatywnego światka, który zapewne można by było gdzieś tutaj znaleźć, a który dopełniłby piękny obraz tego miejsca, sprawiając, że zostałoby całkowicie moim miejscem.. zza zakrętu wyłonił się świr.
       Japoński chłopak w ]’’
\ samych szortach, o pięknie opalonej skórze i wojowniczej kicie związanej z jego niesfornych azjatyckich włosów. Totalnie był pochłonięty zabawą ze swoim diabolo. Wyrzucał kielich do góry, obracając się przy tym ze szczytem gracji.
       Zaśmialiśmy się obydwoje. Chłopak o pięknym imieniu Shogan i ja.
W wolnym czasie (a miał go dosyć sporo) przesiadywał nad brzegiem rzeczy ucząc się chińskiego i hiszpańskiego. W przerwach ćwiczył swoje akrobatyczne sztuczki lub przesiadywał w swoich dobrze wyćwiczonych jogistycznych pozach.
Przed przyjazdem Janika – dziewczyna z Finlandii, którą spotkałam na warsztatach fireshow’a na Bali – opowiedziała mi o „firefestivalu” mającym się odbyć właśnie podczas tego weekendu w mieścince o nazwie Shiga, oddalonego od Kyoto o jakieś 40km. Shogan nic o tym jednak nie słyszał.
         Rozmawialiśmy dużo. Może aż za dużo. Niebo było takie niebieskie. Dowiedziałam się o miejscach w których spotykała się ekipa z żonglerki i fireshowa. O tym gdzie ludzie zbierali się w nocy przy ognisku grając na gitarach i sącząc ryżowe wino. Miło było spotkać na swojej drodze kogoś takiego.
   Na horyzoncie widniał wielki znak wspaniałości, odkryty przez nas nad pierwszą świątynią. Domyślacie się co czułam.

   Czas nas gonił. John miał popołudniowe spotkanie ze współpracownikami w ramach którego będą pielili ogródek w wersji imprezowej. Poczułam, ze mogę się zatrzymać. Postanowiłam też jednak - wystarczy mi romansów.
   Minęliśmy dwa mosty po czym dotarliśmy do ogrodu botanicznego.

   Ogród botaniczny nie był wcale powalający. Usmażyłam się za to w słońcu jak jajko wrzucone na patelnie. Roślinka taka – owaka.
    Mój kompan skierował się do znajomych na ogrodowanie. Jak zawsze odetchnęłam z ulgą. Bardzo lubię tego człowieka, doceniam jego wiedzę, jednak ludzie potrafią być tak cholernie męczący.
    W drodze powrotnej spotkała mnie grupka emerytów grających w jakiegoś dziwnego naziemnego ping ponga. Podszedł do mnie pan starszy. To co zrozumiałam z jego wypowiedzi oznaczało tyle, że zapraszają mnie do gry. Mój japoński niestety bazuje wyłącznie na mandze, nie jest więc za bogaty. Jednak „doooozo” wypowiedziane z szerokim uśmiechem było jednoznaczne.

  Rozsiadłam się z książką pod drzewkiem nie zdając sobie sprawy, że znajduję się nieopodal.. Shogana. Tym razem odłożył na bok swój sprzęt do żonglowania i siedział dumnie w szpagacie z uniesionymi do góry rękoma.

  Chyba jedyny kraj na świecie, gdzie stary trick „chcesz Internet – idź do Maca” zawodzi.. No, chyba nie licząc jakieś Kuby, Koree Północne czy inne zakazane krainy. Z takim poziomem technologii… blablabla McDonald. Info od Janiki
   Dziewczyna zaskoczyła na moje pytanie o kafejkę internetową. Manga world.
  Odebrałam również maila od Miki. Mika to marokanski couchsurfer, którzy przyjechał w odwiedziny o swojego kuzyna… odkładał dwa lata.. chce zostaaaac blablaaaa
   Zadzwoniłam. Postanowił się dołączyć.
   „Salam alaykom”. Gdyby nie miłe doświadczenia z muzułmanami w Malezji przeszedłby mi dreszcz po plecach..

   Polując na ….
   Jeszcze jedna niespodzianka.. w miescie rowerów nie można ich nigdzie zaparkować.

  Wypilismy po piwku, zrobiło się ciemno, a nas zaczęły powolutku zjadać komary.
  Taki dzień uspołeczniania się.
Jednak największą przyjemność znalazłam kiedy? Będąc samej nad brzegiem rzeki, patrząc z wielką intensywnością w hipnotyzujący księżyc, rozpraszający magicznie światło na *)*( chmury.
Kiedy to grała muzyka, a ja mogłam skupić się na uzyskaniu floooow.

   Pakując się, robiąc powolno pranie dotarłam około 3cieeeeeej padaloooo
Kolej jest mega droga aa…    I tutaj pora przeliczyć walutę. Ta monetka – nasze 5 złotych, u nich 500 – warte jest..
Okazalo się ze jedyny autobus jedzie o godzinie 7:30 ranooo 
shopping.
Czułam się niemrawo, coś mnie brało. Poczułam, że nnaprawde wolalabym być teraz z kims (mniej drastycznie)

   Wybudziłam się ze snu ładnie przed szóstą rano. W sam raz aby zaatakować wyspę Shikoku.
Martwiłam się trochę funduszami. Karta kredytowa nie zawsze musi działać, głównie w takim dziwnym miejscu jakim jest Japonia. A nie fajnie by było znaleźć się zupełnie bez pieniędzy na nieznanej wyspie, co nie? Zaczęłam obmyślać na zapas plany awaryjne, po czy stwierdziłam, że jednak się starzeję niepotrzebnie panikując i z tym oto uczuciem ruszyłam w poszukiwania ATMu.
   Autobus przyjechał na przystanek punkt 6:15. O dziwo trochę zatłoczony.
Nie wiem czemu wydaje mi się, że słowo, które Japończycy rzucają na przywitanie brzmi jak „Sumimasen” – przepraszam?! A na dowidzenia: „Arigato gozaimashta” – dziękuję bardzo. Drugie całkiem logiczne, ale za co z góry przepraszać? Wiedza jednak do zweryfikowania ;)
   Pan nadawał do mikrofonu informację o stacjach dziękując za wspólną przejażdżkę.
   Dostałam się do bankomatu. W pierwszym sklepie – kartę mi wypluło. W sumie fajniej niż gdyby mi ją zjadło.
 Biegnąć do drugiego ATMu zaliczyłam nokaut. Chyba z zaspania. Wjechałam całą petardą udem prosto w grubą metalową rurę stacji autobusowej. Centralnie w mięsień. Zaczęłam śmiać się w konwulsjach, wiedząc już dlaczego nie podróżuje się w pojedynkę. Co taka sierotka bez nóżki mogłaby tutaj zdziałać.
  Kolejny bankomat zadziałał zjadając mi 80zeta prowizji. Ahh.. jak przyjemnie być turystą.


    Rozsiadłam się zadowolona w autobusie „highway’owym” jak go nazywali Japończycy. Wyciągnęłam swoje koszuleczki i skarpetki i rozwiesiłam pranie po prawie pustych siedzeniach.    


  11:00 na zegarku. Obudził mnie widok żywej zieleni za oknem.
  Przeciągnęłam się leniwie drapiąc się lewą ręką po głowie w celu podwyższenia swoich zdolności motorycznych pozostających w chwilowym zaniku, gdy podbiegł do mnie kierowca. Japończycy posiadają tą magiczną wiarę w to, że jak będą do ciebie mówić po Japońsku to coś jednak zrozumiesz.
  Nie no nie wiem  o co pan pyta. Na co pan kierowca przynosi karteczkę i zaczyna mi pokazywać znaczki. No tak, z pewnością przeczytam.
  Znak drogi na Hiroshimę wyłonił się zza zakrętu.


  Krajobraz trochę się modyfikuje. Rozłożyste miasta w dolinach nad rozległą, wzburzoną wodą i jeszcze bardziej rozległymi górami. Morze jak z japońskiego obrazka. Groźne, ostro wkurzone i rządzące tutaj z pewnością. Malutkie wysepki jednak nie dają za wygraną – pną się i pną się w górę z tą niesamowitą zielenią.
  Zieleń, zieleń, zieleń.
Jakby ktoś mi powiedział, że Japonia jest tak zielona – nie uwierzyłabym nigdy.
   Zza siedzeń rozlega się pogawędka pani starszej z kierowcą:
  „So deska…”   („a więc to tak…”)
  „Hai, hai! Wakarimashta!” (tak tak! Zrozumiane/przyjęte”)
   Zawsze można udawać, że się rozmawia.

   Nie wiem czy wypada opisywać w tak poważnej scenerii jaką jest pielgrzymka (no w sumie taka „mini pielgrzymka”) - przerwę na kibelek.
   Tym razem toaleta wygrała.
   Tablica jakby rozdzielcza z wyświetlanymi wolnymi i okupowanymi (ale fajne dwuznaczne słowo co nie? ) miejscówkami dała zielone przyzwolenie na dalszą eksplorację.
Następna tablica rozdzielcza na ścianie kibelka trochę mnie onieśmieliła. Był rysunek dłoni, którą się powinno tutaj przystawić, aby jakiś efekt uzyskać, jednak był to wyłącznie sam odgłos spłukiwania, który to maskuje twoje toaletowe zmagania, pozostawiając cię w całkowitym komforcie.” Nie, nie.. nie mycie tyłka pod ciśnieniem..”, „potoaletowy zapach goździków też mi o to nie chodzi..”
Jako efekt końcowy wyłączyłam całą toaletową maszynerię, a wody i tak nie udało mi się spuścić.

    Im bardziej zbliżaliśmy się do Matsuyamy, tym coraz bardziej szare stawało się niebo. Góry przysłaniała gęsta mgła.
   Matsuyama to miasto wielkości Piły *)((*(* znajdujące się w zachodniej części Shikoku Island. Na całej wyspie znajduje się równo 88 Buddyjskich świątyń tworząc jedyny w Japonii tak pradawny szlak pielgrzymki. Tradycja pielgrzymowania po tych ziemiach sięga tysiąca lat.  To co najbardzuej mnie ruszyło to fakt, że pielgrzymka zatacza krąg. Dochodzimy dokładnie do tego samego miejsca z którego wyruszyliśmy.   O  O  O
   To musi być dopiero wyzwanie po którym człowiek nigdy więcej nie jest już taki sam. Jednak ta wyprawa jest poświęcona Fuji i szybkim rekonansie *)() Japonii. Na Shikoku zapewne jeszcze wrócę.

   Obserwując wyrastającą przede mną Matsuyamę wgryzałam się w swoje spalone słońcem ramię. Miasto jak miasto.. Nie uwierzyłam. Właśnie śmignął przede mną „komunistyczny” tramwaj. W Japonii?! No tak, chyba każdy kraj dzieli się na dwie części: stolicę i prowincję.
   Po wyjściu z autobusu dotarło do mnie, że japoński tak o to japoński koszmar staje się rzeczywistością. W tej małej miejscowości nikt nie mówił po angielsku. Jednak biegająca wokół mnie obsługa stacji ożywiona faktem pojawienia się zachodniego turysty, nie dawała za wygraną. W rezultacie po około pięciu minutach stania jak korek – przyprowadzili do mnie młodą dziewuszkę dukającą co nieco.
   Poszukiwałam

    Miałam siły tylko na jakąś jedną wystudiowaną znaną atrakcję tego miasta. Matsuyama Castle.


    Resztką sił dowlekłam się do sauny przebierając mozolnie nóżkami po reprezentatywnej uliczceeeeeee   

    Do pradawnego kurortu gorących źródeł prowadziła zadbana uliczka z ogromną ilością latarni. Przy straganach stały kobitki zagadujące z osobna każdego klienta. Ciekawe ile godzin tak stoją.
   Bez wątpienia była to reprezentatywna uliczka miasta. Na straganach znajdowała się cała masa bblabla plus ogromny różowy salon do gier przepełniony pijanymi kolesiami.     Aż zawitała mi na myśl zdefiniowania tego dziwu. Reprezentatywna uliczka to nienaturalny twór stworzony wyłącznie na pokaz. Głównie dla turystów, obrazujący jakość i klimat danego miejsca. Oczywiście miejscowi też mogą być z niej dumni i budować tożsamość tego miejsca w oparciu o ten jeden przechodni tunelik od punktu A do punktu B obstawiony po bokach dobrociami…… twór nienaturalny, nieprawdziwy i popisowy. Najchetniej unikam takich miejsc aby nie dać się propagandzie chociaż zapytani lokalsi o miejsce reprezentujące tutejszość z pewnością wskażą właśnie ten o to nieprawdziwy twór.
    Za zakrętem reprezentatywnej uliczki (która to zawsze jest jedyna w mieście i nie do końca kipi naturalną
   Gorące źródła założone w roku takim i owakiiiiim

    Tarasik z tatamiii.. drewnianymi skrzyneczkami. Przybiegły panie tlumaczaaac zielona herbatka za free.. Normal sauna. Japońskie kobiety nie mają cycków!
    Stadium kulturowe.
    Druga klasa sauny miała swój urok. Prosto z wieczornego chłodku dostałam się na piękny drewniany taras wyłożony tatami. Po środku ustawione były małe stoliczki na których kobiety w kimonach stawiały dzbanuszki z magiczną herbatą. Paliło się przytłumione światło, a nas od ulicy i deszczu oddzielała jedynie bambusowa zasłona, poruszana lekko przez wiatr.
    Kobiety ubrały mnie w tradycyjny FUUUU i zaprowadziły w dół do sauny.
 Może gdyby był to mój pierwszy kraj w Azji to zrobiłoby na mnie duże wrażenie, jednak znałam już koncepcję.
Mała wyłożona kamieniem salka. Na środku gorąca woda tryskająca z paszczy lwa. Po bokach siedzące tak zwane „Ajumy” (kor. nietrendy kobitki po 50tce) na małych plastikowych krzesełkach, szorujące dokładnie skórę grubą szczotką, tak żeby usunąć starszy naskórek.
Kobiety przyglądały mi się zaciekawione, najbardziej te młode.
To czego nie dało się nie zauważyć to to, że praktycznie nie posiadły biustu. A co więcej, mój przeciętny polski rozmiar budził w nich dosyć widoczną zazdrość. Drugą różnicą, bardziej kulturową był fakt nieużywania golarki. Nie wiem co faceci widzą w Japonkach.
Owinęłam się ręcznikami, podeszłam do maszynki z darmową zieloną herbatą i sącząc trzecią czarkę
 rozciągnięta na fotelu do masażu, poczułam jak zdrowieje.
Wybudziła mnie kobitka wskazująca grzecznie dłonią na leżące u góry tatami. Zaserwowano kolejną herbatkę z korzennymi ciasteczkami. Lampiony robiły swoje.
Rozgrzana od środka i wybłyszczona balsamem zaczęłam zbierać się do wyjścia. Przy wyjściu zaczepiła mnie jedna starsza pani pytając grzecznie skąd pochodzę. Na moją odpowiedź, że z Polski  zareagowała niekrytym entuzjazmem. Kilka (a raczej zważywszy na jej wiek, kilkadziesiąt) lat temu znała jedną Polkę, która wyszła za Japończyka i mieszkała właśnie w tym małym miasteczku na wyspie. Nie powiem, zaszokowało mnie to. Podobno podróżowanie kiedyś nie było takie łatwe, a ona zawędrowała taaak daleko. Do miasteczka wielkości Piły po drugiej części globu.



   
   Mając wysoką gorączkę i tak siedziałam do późnej nocy doprawiając się pełną emocji rozmową z Hovkiem. Rozmawialiśmy głównie o gonitwie za szczęściem i o nie za szczęśliwej przeszłości, która niewątpliwie tą gonitwę spowodowała. O tym, że bez kogoś dla kogo warto być szczęśliwym, chyba nigdy się tego szczęścia nie odnajdzie.
   Zawlokłam się do swojego hostelowego pokoiku, zarzuciłam futon na pryczę przykrytą tatami i zasnęłam. Nie za spokojnym snem. Nocą oprócz ludzi upaćkanych w zwierzęcej krwi przechodziłam ponownie wysypkę na całym ciele, która spotkała mnie ostatnio w Korei. Czułam się obrzydliwie kleista.
   Napięcie miało jednak jakiś scenariusz. W moim sennym scenariuszu kiedy znajdowałam się tutaj w Azji, moja ciężko chorująca mama umarła ze zbytniego niepokoju o mnie. A ja będąc w tym śnie czułam tylko taką ogromną potrzebę, aby wreszcie z kimś porozmawiać.

    Rano gorączka znikła. Czułam się dobrze w tym drewnianym pokoiku z klimą, wifi i japońską kablówką nad którą przeprowadzałam również baczne studia (tym razem nie nad odbiornikiem, ale kulturalną zawartością). Czułam się dosyć spokojnie.
    Postanowiłam zostać dzień dłużej. Oblecieć świątynie w okolicach miasta, może skoczyć do miasta nieopodal.. A następnego dnia rano zamiast skupiać się na kolejnych dziesiątkach świątyń (i tak nie będąc w pielgrzymce na którą zabraknie mi co najmniej miesiąc czasu)– wybrać się do.. Hiroshimy. Tak, właśnie tej Hiroshimy!
    Myślę, że to może być mocne doświadczenie.
    A po każdym mocnym doświadczeniu, jedyne czego człowiek pragnie to znaleźć się w domu.

    Usiadłam o poranku na tarasie ze Smirnofem w ręce kupionym jeszcze w Kyoto i chłonęłam widok roztaczającej się nad Matsuyamą mgły.. próbowałam się wyrwać ze swoich smętnych rozważań. Jestem w Japoni.











    Uratowana przez życzliwą Japonkę, której mam nadzieję nie zakrwawiłam jednak tego siedzenia, otworzyłam z pełną dynamiką drzwi do pokoju uderzając w dupę moją nową współlokatorkę. Dziewczyna była Kanadyjką, wysoką i chudą jak tyczka. Na moje pełne energii entuzjastyczne przywitanie ”Woow! Co tutaj robisz w Japonii?!” odpowiedziała z krzywym uśmiechem: „No jak to co, podróżuję po prostu”. Nie wiem czy niektórzy tak po prostu mają, ale na wszystkie moje entuzjastyczne komentarze, skrzywiała się jeszcze bardziej i bardziej, a ja odnosiłam wrażenie, że..
   a) dziewczyna mnie po prostu nie znosi na wstępie
   b) przeprasza za swoje istnienie i będąc „nikim wyjątkowym” nie lubi skupiać na sobie uwagi
   c) zamyka cały świat w kategorii „nic niezwykłego” będąc zombiakiem
   d) jest mega wymęczona.

    Po kolejnej serii skrzywień zapytała jednak czy jadłam już kolację. a) i b) odpada.

    Jakie było moje zdziwienie gdy po wspólnej kolacji składającej się z ryżu + sosu curry (o dziwo mi smakowało, chociaż co by nie smakowało po dniu takiego zapierdolu) kiedy to otworzyłam po raz drugi drzwi z hukiem święcie przekonana, że zastanę w pokoju wyłącznie schłodzone klimą powietrze.. Stanęłam twarzą w twarz z kolejną (tym razem nieskrzywioną) dziewczyną.
    Jej przypadek był łatwiejszy do ogarnięcia przez mój rozum. Co robią w Azji obcokrajowcy? Uczą języków. Po roku spędzonym jako nauczyciel Francuskiego (harda dziewuszka pochodziła z Tulus)*() wypada zjechać sobie Japonię wzdłuż i wszerz.

   I powiedzcie mi, że kobiety nie są odważne.

   Późniejszym wieczorem wypytałam dziewczyny o Hiroshimę (obie uderzyły na Matsuyamę właśnie z Hiroshimy wracając). Zapowiadało się mega ciekawie, po czym..
   Po czym każda z osobna zasłoniła się zakurzoną kurtynką czytając swoją książkę i usnęły.
   Dziękuję ci Boże za mój nieustający entuzjazm. Nie wszystkim jest on dany.



     Wszystko by było fajnie, gdyby nie fakt, że typki z recepcji zapomniały mnie rano obudzić. W rezultacie budząc się samoistnie o ósmej rano spóźniam się na oba poranne promy i ląduję w Hiroshimie na którą mam tylko jeden dzień, około 13:30. Oj, napiszę im te referencje, napiszę. Chyba pomimo łaski życzliwości, która spłynęła na mnie za sprawą kąpieli w „Wodzie Bogów” i tak pozostałam w dalszym ciągu tym samym gnojkiem.
      Wcinając ryżowe chipsy udające pizzę (nawet smaczne), czekam pół godziny na autobus zwany „limuzyną”. Nic innego do portu nie jeździ.
      Kontemplując swoje wkurzenie dostrzegam malutką zgrabną śmieciarkę z biegnącym przy niej panem śmieciarzem. Narysowana na niej mangowa wiedźma zasiadająca swoją turbo miotłę oraz muzyczka niczym z pozytywki tworzą nieziemski klimacik. Uspakajam się.
     Po wejściu do limuzyny pokazuję panu rozkład promów i pytam się czy zdążymy może na tą 9:35. Pan odpowiada z przekonaniem, że i owszem.
     I tutaj cały sekret.. Istnieje pewna jedna wspólna cecha, którą znajdziesz w całej Azji. Oni udają, że rozumieją. Poczułam się jak głupi turysta w Indiach. Zjawiliśmy się w porcie dokładnie o 9:35.

     Podbiegłam do okienka i jak tylko ta biedna młoda japonka zaczęła nadawać do mnie bez zająknięcia tą swoją robocią wyuczoną gadkę po Japońsku, nie zwracając najmniejszej uwagi na to z kim rozmawia - wyszczerzyłam do niej zęby w pogardzie i  rozpoczęłam  poszukiwania na własną rękę, wertując ulotki . Nadeszło jednak wsparcie, oszczędzając wstydu młodej.
      Wyjaśniono mi, że następny prom odpływa za półtora godziny i tak o to faktycznie ląduję po 13stej w Hiroshimie. No chyba, że.. na ratunek przyjdzie mi Super Jet.

     Trudno. Wywaliłam dodatkowe 30dolców. Czeka mnie autostop do Tokyo w obie strony.
 No nic. Nad zatoką wzeszło piękne słońce, muzyczka niesie klimat. Piękny świat trwa dalej. Stateczek Super Jet popierdala ostro.
     Zatapiam wzrok w różnych odcieniach błękitu wody i obserwuję życie toczące się na małych wyrastających  oazy błękitności wysepkach. Myślę, że niezły bajer mieć taki mały stateczek mieszkając na japońskiej wyspie. I te ładniutkie ukryte pomiędzy skałami plaże z białym, gładkim piaskiem. O dziwo przypomina mi się Chorwacja.
     Jak zawsze zachwyciła mnie toaleta. Tym razem taka, po wejściu do której zapala się światło, gra muzyczka i klapka kibelka automatycznie podnosi się do góry zapraszając cię do zasiądnięcia na tronie.

     

      HIIROSIIIIIMA :D
      Hiroshima nadeszła.




     Z lekkimi zawrotami głowy wpakowałam się do nocnego autobusu, który przywiezie mnie z powrotem do Kyoto o magicznej porze 5rano. Myślę, że na tą chwilę przydałoby się cywilizowane japońskie łóżko zamiast siedzenia w autobusie, jednak czas mnie gonił. Następnego poranka spotykałam się z Miką zwanym Tahą (w związku z moją miłością do Marokańczyków i ich płomiennego usposobienia nie był on pierwszym napotkanym na drodze) o oszałamiającej 9tej rano i o to ruszaliśmy przed siebie na stopa.. gdzie? Do Tokyo oczywiście! Haha!
    Byłam pierwszą osobą na przystanku i zapowiadało się niezłe czekanko. Pierwszy autobus zabierający mnie do mojego hosta – Goldensteina – po odbiór plecaka pojawiał się o szóstej z groszem.. przykucnęłam przy schodach.
   John spał leniwie w klimatyzowanym pokoju. Nawet się nie obudził gdy przebiegłam koło jego łóżka z misją zapolowania na prysznic. Spakowałam graty i o to przyszedł czas rozstania. Trzymaj się John!
   John zaburknął coś pod nosem.

   Podjechałam na stację. Zaspany Mika nie zdążył się jeszcze spakować, to też przyczłapał się leniwie bez torby.. Ruszyliśmy do niego na chatę.
   Mika był sobie takim biednym Marokańczykiem znudzonym życiem na dziewiczej plaży i paleniem darmowych jointów. W swojej małej marokańskiej dziurze przehostował seeetki podróżników z różnych stron świata.
    Jego kuzyn mieszkał właśnie w Kyoto. Ożenił się z jakąś japonką i harował po 12-14godzin dziennie w knajpie na stanowisku kucharza. Podobało się mu.
    Mika postanowił się wyrwać. Odkładał skrzętnie pieniążki i oto znalazł się i on. W Japonii.
Uczył się wytrwale języka. Planował zostać w Japonii i również pracować na kuchni. Może jakąś japoneczkę sobie przygrucha sra ta ta taa..
    Pomimo tej zaplanowanej gadki życiowej „drim fajfu” – Mika pozostawał świrem.

    Czekając na odrapanym korytarzu blokowiska obserwowałam sąsiednie bloki. Ciekawe.. w ogóle nie nowoczesne. Takie obskurne. Śmierdzące szczochami. Tania dzielnica dla brudasów. Mrrrm.. stęskniłam się za tym.
    Mika przyniósł kartoniki. Nabazgramy na nich nazwy kolejnych miast - *)*, *)*(, Tokyo. Zapięci, gotowi – ruszyliśmy w drogę.
    Mój towarzysz (nie myślcie sobie, że brudas! Dziecko technologii tak jak i my!) sprawdził dokładnie trasę na Google maps. Kroczek po kroczku, budynek po budynku, zakręt po zakręcie.. o cholera.. szliśmy tak prawie godzinę.. W końcu zaczęłam się z niego nabijać, że nigdy nie trafimy na wylotówkę, bo sfotografowanej przez googla ulicy nie siedział kot na płocie i nie rosła tak wysoka trawa.
    Był o to i wylot. Trochę inaczej sobie go wyobrażałam. Zero pobocza…
Wyszliśmy porządnie poza miasto. Jednego faktu mogliśmy się spodziewać – na trasę szybkiego ruchu będzie ciężko nam wskoczyć. Zostało więc nam stanie na pipidówie. Na zakręcie w dodatku, ale przed światłami.
    Kopnęłam Mikę w tyłek. Chodził pomiędzy samochodami ze swoją wymemłaną karteczką „Basic japanease” niewinnie się uśmiechając. Wreszcie zatrzymała się matka z córką. Jadą wyłącznie kilka kilometrów, jednak zawsze nas stąd wywiozą. Zbawienie.
     Przyjemne nlbalbala nadłożyły droooogi.

     I o to znaleźliśmy się u wrót autostrady…… specjalna technika Miki.
Koleś (arab?!) ile on harował? Pisałam to już gdzieś?
     Wylądowaliśmy na wyjeździe stacji. Ludzie jakoś nie kumali o co kam an. A może nie kumali, ponieważ leżałam rozwalona na plecaku śpiąc?
     Tokyo. Środek nocy. Poszukiwanie domu.. pełna napięcia akcja aa.. dupa.

    Kafejka. Spanie w Internet cafe. Co za zjawisko.
    Wykłócanie się Miki pomogło. Zdumiewające. Byłam pewna, że się błaźni.

    Udaliśmy się na spotkanie z innym hostem, którego mika wyczaił. Malutka dziewczynka w krótkich włoskach i ciuszkach na muminka. Pracowała z dziećmi. I to takimi malutkimi rocznym prąflami. Miała ich niewyraźne autystyczne mordki porozwieszane po ścianach w domu.
     Co to był za dom.
     Byliśmy zdechli. Prysznic.

     Obudziliśmy się po drzemce. Do Tomoko wpadła starsza siostra. Nie mają rodzinnej muminkowości – ta to miała solidny make up.
     W okolicy znajdował się świeżo wybudowany Nibyland. Wyglądem przypominające Dysnejland centrum handlowe. I dużo dużo abstrakcji.. Kobieta z czterema pieskami na dłuuugich smyczach. Każdy w innym kolorku ubranka. Ten jeden purpurowy przebiegał właśnie nad smyczą czerwonego, a żółty zakręcał właścicielką od tyłu.
     Miał miejsce szoł. Jeden chłopaczek fajnie skakał saltami. Machali też kijami. Dziewczyna kręciła hoolahopem, ale raczej przypominało to standard, który spotkacie w każdym dobrym fireshole. Znudziło się. Pora znaleźć rozrywkę na noc.
     Tomoko postanowiła nam towarzyszyć, jednak patrząc na jej mimunkowy styl bycia.. nie była nigdy w życiu w żadnym klubie.
     Pojechaliśmy do pewnej dzielnicy, gdzie podobno nocą ludzie zamieniają się w bestie..
Tak na serio to moja wycieczka była bardzo kompleksowa . Kyoto – wtajemniczanie się w tradyjną japońską kulturę; wyspa Shikoku – kolebka japońskiego buddyzmu; Hiroshima – prawda o wojnie nuklearnej; i w końcu Tokyo – nowoczesna Japonia w swoim tokijskim wydaniu.
     Tak więc śniłam o mango-maniakach na ulicach Tokyo i o najdzikszych klubach na świecie. Tylko pytanie gdzie..
     Na szczęście znaleźliśmy się w Tokyo podczas weekendu.
Tomoko zadzwoniła do swojego brata, który zjawił się ze swoim kumplem. W międzyczasie wyczaiłam mistrza perkusji. Siedział na ulicy i grał na plastikowych kubłach od farb. JAK ON GRAŁ. Dwa czy trzy wiadra zwrócone wieczkiem do góry. Jeden półotwarty. Wywijał nimi w powietrzu nie tylko wyrzucając w górę i obracając w palcach z prędkościa karabinu maszynowego, ale i.. rzucał na ziemię tak aby dźwięk wkomponował się w melodię, po czym pałeczka niczym na niewidzialnej gumce – wpadała mu ponownie do ręki. Aktualnie studiował w najlepszej szkole perkusyjnej na świecie.
     Chłopaki się zjawiły i pokazały nam jedną małą uliczkę z kilkoma klubami. Wejście kosztowało 1000 japońskich yenów )*(*) co było w sumie dosyć sporą ilością kasy. Malutkie klubiki nie odzwierciedlały rozmiarów moich marzeń.
     Nie wiedzieli co to muzyka trans. A może nie była ona po prostu w modzie. Robiąc sobie małą przechadzkę po okolicy znalazłam jeden frikowo wyglądający sklepik. Na pytanie gdzie znajdę imprezę z jakimś mocnym techno, psychodelik transem czy chociażby poczciwym drum’m’basem.. Neeee.. Jedynie w Atomie czasami robią miksa grając wszystko. Tak więc został Atom.
    Przykucneliśmy na schodach uśmiechając się do naszego niewinnego hosta, który bał się do takiego klubu wkroczyć. Chłopaki sączyły piwo to więc postanowiliśmy ich uraczyć „marokańskimi witaminami” przywiezionymi zawczasu przez Mikę. W sumie był to olej. Tłumaczyliśmy naszym naiwnym Japończykom, że po porządnej dawce witamin będą „strooong” i będą tańczyli do rana. Że marokańskie witaminy są znane na całym świecie.
     Ociągali się ze spróbowaniem. Wymieszaliśmy magiczny olejek z ciasteczkami i podsunęliśmy im pod nos. Skrzywili się nieco, po czym wzięli po odrobince. Wybuchneliśmy im śmiechem w twarz.
     22:30. Czas imprezę zacząć.
     Jak to chyba w całej Azji, na straży klubu Atom stał pan w garniturze. Zabuliliśmy za wstęp dostając po dwa drinki za darmo. Mamy więc z Miką po trzy.
      W zatłoczonej salce Japończycy
     

piątek, 4 listopada 2011

Re Activation.

Re Activation.
Lesson of Asia.

     Może zastanawialiście się nad tym co dzieje się z człowiekiem po tym jak uświadomi sobie, że znajduje się pod nieustanną kontrolą? A może zastanawiacie się co działo się ze mną po tym jak dostałam ten dwukrotny (informacyjny) wstrząs mózgu na swoim koreańskim placu zabaw. Historia szła dalej więc tak..
     Świeża dawka przerażenia zadziałała niczym porządny zastrzyk adrenaliny. Po pół roku nie skończenia żadnej historii – podsumowanie Korei zamknęło się tego samego wieczoru, którego rozpoczęło. Jeden dzień wystarczył aby podsumować dotychczasowy rok.
     Dnia następnego Kiki nie zaprzestał swoich praktyk uszczęśliwiania mnie. Kilka dni temu moją uwagę przyciągnęła reklama pewnego festiwalu. Festiwal na którym prezentują i sprzedają wszystkie najnowsze technologiczne bajerki Azji. Postanowiłam się tam wybrać i wywęszyć coś ciekawego na prezenty dla mojej rodzinki.
     Kiki prowadził akurat kampanię Amnesty w miejscu leżącym „po drodze” na festiwal. Umówiliśmy się więc przed 6stą na Insadongu (sławetna uliczka z koreańskimi pamiątkami, gdzie latem po powrocie z Malezji prawie codziennie robiliśmy „szoł” zgarniając całkiem niezłą kaskę do kapelusza).
     Wiało koszmarnie. Kiki zarządził wcześniejszą ewakuację zespołu z racji przejmującego mrozu. Ja, odpłynięta w swoim świecie „Transglobal Underground” (na tą chwilę polecam album „Yes Boss Food Corner” 2001) rozsiadłam się na kamieniu i kończyłam przepisywanie historii z odosobnienia w koreańskiej świątyni, które miało miejsce bagatela.. rok temu.
     Władowaliśmy się do metra. Kiki pożyczył kolejnego Ipada od swojego brata. Kolejnego, bo ostatnio jednego zgubił. Tak samo jak iphona i dwa inne ipody. Na ich gubienie wydaje fortunę, więc poprosiłam ładnie, aby jednak go jak najszybciej zwrócił.
     Kiki przytaknął, że zrozumiał, po czym odpalił swoje nowe internetowe znalezisko – alternatywną koreańską radiostację. Okazało się, że nie zmrużył dzisiaj oka ani na chwilę. Świat koreańskiej rewolucji pochłonął go całkowicie.
     Śledził ich wytrwale zszokowany, że o to i uzyskał dostęp do informacji nie będących wszechobecną skorumpowaną propagandą. Rząd koreański odwalił ostatnimi czasy taki oto numer: na wszystkich głównych stanowiskach radiostacji/prasy/telewizji ustawili swoich ludzi. Bez jaj. Poprzednich zwolnili. Żeby było poprawnie polityczne. Na tą radiostację, która jest mała i alternatywna nie mają za bardzo haczyka. Ale o to nie ma co się martwić. Jeśli prawa skazującego nie ma, to takie nowe prawo się wymyśli. Taka była ich polityka.
      Dojechaliśmy do ostatniego przystanku - legendarnej stacji Daehwa. Legendarnej, nie legendarnej.. tak samo szarej jak inne. Tylko, że właśnie tej na samym końcu północnego skraju Seulu.
      Znalazłszy się w innej prowincji odczuliśmy dokuczliwy głód i chłód. Postanowiliśmy się schronić w jednej z tych nieciekawych restauracyjek pomiędzy blokowiskami. Niczym w opowiadaniu Dantego, który to zszedł do czeluści piekieł – najtańszy okazał się zestaw smażonej na żywym ogniu szyji krowy, przy czym set musiał się składać z przynajmniej dwóch zamówień, nawet jeśli mój towarzysz jest weganem. Wychodzi jakieś 60zeta za kolację.
      Zdecydowaliśmy się więc na posiłek w drewnianej budce z małymi wiatraczkami ogrzewającymi palce zmarzniętym przechodniom. Kiki staranował składane okna traktując je jako właściwe wejście. Postawiono przed nami malutkiego, biednego kurczaczka za 50złotych. Wszyscy wokół obżerali się tak przy okazji, jako dodatek do litrów soju, piwa i petów. Spojrzałam na Kikiego, który już wyciągnął rękę aby domówić do jedzenia kufel zimnego piwa. Nie pije się bez jedzenia, nie je się bez picia. Uśmiechnęłam się. Znajdowałam się w koreańskiej komedii, gdzie nic nie było poważne.
     Złapaliśmy autobus. Dojechaliśmy po 8ej. Kompleks był już zamknięty.
Stanęliśmy naprzeciwko ogromnych betonowych budowli, kompletnie opustoszałych o tak wczesnej godzinie. Dużo kasy włożyli w oświetlenie. Kintex. Potęga Koreańczyków.
     Pomiędzy jednym miejscem w Seulu a drugim nie ma żadnej różnicy. Kiki zjeżdżał z uśmiechem po poręczy stacji metra.
     Wróciliśmy do domu. Kasia siedziała skulona pod kołderką w czerwonym fotelu z wystawki. Poprosiłam Kikiego, aby zrobił mi herbatę. Usiadłam i.. umarłam.
     Nie mogłam się ani ruszyć, ani nawet zdjąć kurtki. Niczym klątwa zaczęły mnie przeszywać fale zimnych dreszczy. Oszczędzaliśmy na ogrzewaniu nie z racji braku pieniędzy, ale z racji Kikowego idealizmu nie marnotrawstwa.
     Zanim się obejrzałam Kiki przytargał nasz plastikowy basen z dachu. Wepchnął go jakimś cudem do naszej łazienki o znakomitym metrażu 3,5metra. Skuliliśmy się na dnie i po chwili pozwoliliśmy niezłemu wrzątkowi parzyć nas w tyłki. Minęło pół godziny. Magicznym cudem gęsia skórka utrzymywała się dalej. W końcu zasnęłam taka słabiutka i wtulona.
     Budzik zadzwonił. Przygotowujemy aktualnie w naszym przedszkolu Dzień Ojca. Mój ostatni miesiąc pracy. Nie mogę nawalić. Przeskoczyłam przez basen w łazience. Podeszłam chwiejnym krokiem do szafki wygrzebując najcieplejsze sweterki i czapkę (w sumie czapkę miałam już na sobie; zasnęłam w stroju „na bezdomnego” zawinięta po czubek głowy szalikiem). Ni chuja. Ni da rady. Kiki przyniósł lodowaty ręcznik. Padłam trupem do godziny 14stej.
      Nie odmówię mu opiekuńczości. Jednak..
      Zbliżała się godzina 18sta kiedy to Kasia wpadła niespodziewanie z prędkością błyskawicy do mieszkania rozrzucając wokół iskry. Chrześcijańska sekta dla której Kasia pracuje jako angielski nauczyciel historii (witamy w Korei) zrobiła aferę odnośnie naklejek, które pomysłowa Kasia rozdała dzieciom jako nagrody w quizie. No. Nie były za chrześcijańskie.
    Tak więc Kasia przerwała moje depresyjne rozważania o wolnym umieraniu w sposób do niej całkiem podobny. Przyniosła jajka ze sklepu, po czym zmyła się na randkę.
    Kolejne przerwanie smętnych rozważeń nastąpiło gdy Kiki wreszcie zjawił się w domu o godzinie 23:30. Na szczęście nie zastał wystygniętych zwłok bez życia dzięki sesji terapeutycznej „Neverlandem” odnalezionym na kompie Katarzyny. Wyjątkowo Kiyoung’a nie tknął swojej weny w postaci 14% Makkoli już od dwóch dni. Przyniósł mi owocki. Podziękowałam ładnie za opiekę.
     Tak naprawdę to nie planował dzisiaj wracać do mieszkania, tylko zostać u rodziców. Wykłady z Amnesty i kurs do domu. Coś nie stykało mi w głowie. Nie jest dupkiem, a jednak zostawiłby mnie w tym łóżku na dwa dni z paczką jajek od Kathariny?
     Nie chciałam jednak go ograniczać. Chciałam, aby się rozerwał. Nie nadawałam się do niczego. Wiedziałam, że jego kumple „jedzą właśnie kolację” nieopodal. Zaproponowałam aby do nich dołączył. Ożywił się na myśl 14% relaksu w butelce, jednak postanowił zostać. Zapytał czy może skoczyć po swoje ukochane ryżowe winko do sklepu. Dla Koreańczyka oznacza ono upragnione wytchnienie od ciężkiego życia pod presją. (PRZPRASZAM ZA ADNOTACJĘ PERSONALNĄ: Tata! Kiyoung’a nie jest alkoholikiem. To sprawa kultury). Przed oczami zapadła mi znowu ciemność.
      Następny obraz który widzę przed sobą to roześmiany Kiki siedzący na brzegu materaca. Rozluźnił się wreszcie. Odnalazł kluczyk rozpuszczony w butelce i zrzucił na ziemię ciężar kajdan. Położył się obok mnie i zaczął coś tam gadać do siebie. „Mention the gap”. To zdanie słyszał prawie każdego dnia w Londynie, gdy czekał na swoim przystanku na metro, zabierające go do pracy w małej fabryce lemoniady. Zrozumiał je jednak inaczej. Po swojemu. Chodziło o „culture” gap. O przerwę (różnicę) kulturową, którą musimy mieć na uwadze.
      Nie naciskałam go. Zaczął mówić sam z siebie. Był na kolacji u rodziców. Powiedział im, że musi się z kimś spotkać, a i tak jutro pracuje, więc nie zostanie w domu na noc. Dlaczego ich tak oszukiwał? Czemu mnie chował? Nie pytałam.
      Kiki zaczął opowiadać. W jego generacji znajduje się ośmiu czy dwunastu potomków. Imię każdego z nich zaczyna się na sylabę „Ki”.. Kihun, Kibeom, Kijun.  On jest najstarszym z nich, reprezentantem swojego pokolenia, to więc na niego spada odpowiedzialność za całą jego rodzinę. Jako na najstarszego syna.
      Odpowiedzialność nie sprowadza się wyłącznie do przewodzenia w rytuale dziękczynnym w każdą rocznicę urodzin i śmierci któregoś z przodków. Podczas ostatnich najważniejszych świąt koreańskich - podczas Chusok - zapadła decyzja. Kiyoung’a dochodzi już do górnej granicy wieku ożenku. Za rok ma przyprowadzić pannę młodą. Nie znając wybranki i tak wyznaczyli dla niego datę przyszłego ślubu. Oczywiście uwzględniając w tej wizji wyłącznie Koreanki.
      Z jedną Koreanką Kiki już był. Rozstali się dla obopólnego dobra. Gdy Kiki przejawiał jakąkolwiek małą oznakę bycia Kikim – zaczynała się awantura. Laska szła ulicą udając, że go nie zna, bo on podniósł robaczka z ziemi, aby nikt go nie zdeptał. Darła się na niego gdy postanowił rozciągnąć sobie plecy zamiast stać bez ruchu w rzędzie Koreańczyków w metrze. Odchodziła oburzona gdy zaczynał rozmowę z kimś, kogo nie znał, a kto miał po prostu przyjemny wyraz twarzy.
      Pojęłam w mig tajemnicę niechęci Kikiego do jakichkolwiek poważnych związków. Tajemnicę jego kolacyjek i spania u mamusi. Odejście od rodziny oznacza założenie drugiej rodziny.
      Zrozumiałam też dlaczego mnie do nich nie przyprowadził. Zmusiliby go do ślubu ze mną. Ze mną?! To dopiero absurd.
       Byłam niesłychanie wdzięczna. I bardzo, bardzo, baaardzo poruszona. Nareszcie zrozumiałam. Jak dobrze ukryta, a zarazem jak przeogromna może być kulturalna dziura nad którą stoimy.
    
       W Korei jak jest się chorym dostaje się kilka godzin chorobowego. Aby wybrać się do lekarza, odebrać leki i udawać, że jest się naprawionym. A po porze lunchu stawić się w biurze.
       Ja zachowałam się niebotycznie arogancko. Zadzwoniłam i poinformowałam, że się dzisiaj nie ruszę po czym padłam, a ze mną padła komórka. Wytresowane w Korei poczucie winy kazało mi obiecać, że przyjdę do nich w piątek, czyli w mój dzień wolny, aby odrobić pańszczyznę w polu. Oczywiście obietnicę tą złożyłam w środę, a nie w czwartek wieczorem.
      Kiki przyszedł do domu zmęczony jak szmata. Cały Kiki. Padł na materac, opowiedział kogo dzisiaj spotkał na ulicy  i zaprosił do nas na kolację, po czym zasnął. Znalazłam typka na Kikowym facebooku. Zbliżała się pora jego pojawienia na stacji. Kikiego nie ruszył nawet komar wysysający mu krew spod oka, ani ten który właśnie wżerał się w jego ucho. Spuściłam mu na twarz moskitierę. Zero reakcji. Oficjalnie zdechł.
      Chwyciłam w ręce zużytego podczas wspinaczki na Fuji buta i poczłapałam na rynek z misją odnalezienia jego braci (braci buta, nie Kikiego). No i przy okazji przyprowadzić tego przybłędę.
      Nie ciężko go było poznać. Siedział taki jeden biedny białasek pod marketem.

      Białasek trochę nie załapał co się dzieje. Poznał Koreańczyka pracującego dla Amnesty, który zaprosił go do swojego domu na małą posiadówę, a tu wyskakuje jakaś biała laska i krzyczy przez ulicę „EEeeej tyyyy!!!”. Oświadczyłam oficjalnie, że Kiki umarł i nie dało się nic z tym zrobić. Wierzcie czy nie, ale słysząc mój polski, pseudo-rosyjsko-mafijny akcent, przez sekundę stanęła mu przed oczami wizja, że mówię prawdę.
      Szczerze nie pamiętam kiedy miałam tak nikczemny nastrój. Jakiekolwiek pytania dotyczące Korei budziły moje szczere zażenowanie. Zdążyłam mu opowiedzieć o koreańskim życiu, które składa się wyłącznie z dwóch rzeczy = ZAJĘTOŚCI, aby nie myśleć + PRZYZWOITOŚCI jako formy kontroli. Opowiedziałam o tym co się tutaj w Korei znajduje i wyśmiałam szczerze, gdy dowiedziałam się, że przyjechał właśnie w nasze skromne plastikowe strony na konferencję dotyczącą rolnictwa organicznego. Przejadałam swoje zniechęcenie.
       Kasia wpadła z dorywczego biznesu. W sumie ciężko się było domyślić, że właśnie z masażu. Rzucała rączkami nieporadnie, opisując jaki on był duuuży i, że żołnierz i pierwszy raz w domu, a nie w hotelu i że trwało to aż dwie godziny i tyle pieniędzy i, że było tak fajnie i nie zmęczona.
      Tyson (nie robię jaj) był amerykańskim ex-żołnierzem, który odszedł z wojska, aby.. mieć psa. Po tylu latach w armii nawet pies zaspokoi twoją potrzebę więzi rodzinnych. Tak samo skomentował koreańskie dziewczyny: „No wiesz Kasiu. Mi to po armii już naprawdę nie robi…”. Koleś miał nieziemską wiedzę na temat wielkiego „KKK”, czyli wszystkich konfliktów, kontroli i kłamstw dziejących się wokół. O tym z pewnością opowie wam ze swoją abstrakcyjną dziennikarską precyzją Katharina.
      Atmosfera odmieniła się. Nowy kolega zamknięty sam na sam ze zmęczoną życiem i światem nawet nie 30latką nie tryskał entuzjazmem. Ja zresztą też nie, ale nie potrafiłam go jakoś od tak sobie wyprodukować. Aaa no właśnie!! Kiki się obudził. Zajął się podlewaniem roślinek naszymi przerobionymi organicznymi śmieciami, spacerkiem do sklepu i przygotowywaniem kolacji, czyli wszystkim tylko nie zabawieniem naszego gościa nad którym zaczynała już zwisać szubienica.
      Ok. jeszcze raz. Atmosfera odmieniła się. Na propozycję wyruszenia na Hongdae (taki Seulski mały Kreuzberg plus 100pkt do komercji) pokręciliśmy smutno głowami. Jedyny squot runął pod koparkami dwa miesiące temu. Jedyny bar reggae zamknięto tydzień temu. Hipisowska jaskinia świeci pustkami, a właściciel próbuje ją właśnie sprzedać. A w parku za zimno aby siedzieć. Zostały kluby z rnb – czarnymi raperami i zgrabnymi dupami. Seul przepadł.
       Już mówiłam jaki towarzyszył mi nastrój? Ostatni raz: Atmosfera odmieniła się.
Wyciągnęliśmy karty. Graliśmy w Kenta, którego rżneliśmy niegdyś do upadłego w pilskim ogólniaku. Życie ze mnie uciekło i nie zamierzało wrócić. Przerwa w zawieszeniu zdarzyła się raz kiedy to ustaliłyśmy, że znakiem na posiadanie tzw Kenta (czyli kompletu trzech kart tego samego koloru lub znaku) będzie podrapanie się. Nic w tym dziwnego skoro w pokoju znajduje się ze dwadzieścia (a ja obstawiam, że nawet 30!) drapieżnych małych lesbijskich komarów (siedzą w grupkach, stąd te przypuszczenia). Ocierając czoło o poduszkę znikała mi jednak dobra wizja na moich karcianych wrogów. Totalnie nieświadomie podrapałam się w dłoń. Kasia wbiła we mnie pytające spojrzenie. Zaczęłam się trząść mrucząc coś dziwnie pod nosem w stylu „m-m-mmmm” gdy zadławiłam się Pringelsami włożonymi sobie zawczasu do gardła. W rezultacie wybuchnęłam histerycznym śmiechem wypluwając co nieco na poduszkę, co wprowadziło w wielką trwogę naszych karcianych przeciwników.
        Przyszła pora na zmianę, jakąś nową grę. Najlepszym elementem nowej gierki był niewątpliwie fakt, że zwycięzca nazywał się Bogiem i zabierał dwie najlepsze karty od robaka ziemnego, którego przekręciłam z czasem na robaka jajowego. Nie pytajcie dlaczego, za dużo w tym języków polsko-angielsko-koreańskich.
         Co więcej za Bogiem ustawiał się wielki Anioł, a pod nim był niewolnik. I tak o to powstała transcendentna wizja świata, która totalnie mnie wkręciła.
         Zostałam Bogiem. Rozkładałam karty tak jak chciałam, nie przejmując się słowami robaka ziemnego, który nie miał za bardzo nic do gadania (Kathariny). Nagle dotarła do mnie okrutna świadomość. Jeśli ja mam najlepsze karty w dłoni jako Bóg co zostało dla mojego ukochanego (Kikiego), który walczył ze wszystkich sił aby podnieść się z rangi robaka do niewolnika? Anioł podniósł na mnie rękę. Został złym Bogiem. Szatanem. Ja jako Anioł dostałam misję. Wystawiałam swój policzek w miłosierdziu na wszystkie ciosy nieświadomego niewolnika i robaka. Miałam w ręce CZTERY ASY mogąc odeprzeć bez problemu każdy cios, jednak nie. Poświęcałam się w ofierze zostając przemieniona w ziemny pyłek (robaka). Wyłącznie dlatego, że cztery takie same karty oznaczały REWOLUCJĘ. Tylko Bóg mógł liczyć na takie karty, a mógł je zrealizować wyłącznie wtedy gdy zostawał pokonany. W tym momencie nastąpiło przewrócenie ziemskiego porządku. Najgorsze karty stawały się najlepszymi, a najlepsze najgorszymi. Robak ziemny dostawał życie wietrzne (może być wieczne), a Anioł spadał na ziemię niczym niewolnik. Bowiem ostatni będą pierwszymi.
 
     Rozprostowałam ręce w znaku krzyża w pochwale przemiany, która nastąpiła właśnie na Ziemi. I w moim zabójczym nastroju również.

    Jak moje życie mogło ograniczać się wyłącznie do Makao?


    Obudziliśmy się późnym porankiem. Trochę za późnym z racji obiecanej pracy w polu.
Oprócz przedszkola miałam nadzieję wreszcie znaleźć tę chwilę na podjechanie do ambasady i odebranie nowego oficjalnego kwitka paszportowego, umożliwiającego mi przeniesienie się w krótkim czasie do czasoprzestrzeni kambodżańskiej.
     Chyba jestem trochę nieuprzejma zapominając wspomnieć o tym, że nasz gość został u nas i był zajebisty.
     Po godzinie rozmów z serii „zabijmy się w Korei - roboty wygrały” Kiki otworzył świeżo-obudzone, opuchnięte jeszcze pokomarowo oko i zazezował nim w naszą stronę. Zorientowaliśmy się, że w sumie  nie znamy swoich imion. Nie załapałam jego imienia. Z początku zakotwiczyło mi się w umyśle, że jest to czymś podobnym swoim brzmieniem do hmm.. Bambiego? Za co dostałam szybko twarzowego fackersa. Następnie Bambi przeistoczył się w Ghandiego, a w rezultacie Dżandi został właśnie tym jedynym w swoim rodzaju Jandim. Został nim w momencie, w którym się zaprzyjaźniliśmy.
      Wolny prysznic, dosyć szybkie śniadanie w postaci świeżo zaparzonej herbaty wyniesionej na ulicę w ceramicznym kubku (kocham spacerować o poranku ze świeżą herbatką w ręce. Dzień dobry! Ja tu jeszcze poranek celebruję), parówkami w plastiku i świeżą gruszką prosto z farmy w kieszeni.
      Jandi (będący wówczas jeszcze na poziomie Dżandiego) poczuł zapach naszej małej tajemnicy. Prażalni kawy pod domem.
      Na parterze naszego „Love Nest” (jak zwykliśmy nazywać nasz pokój na dachu) miała swoją siedzibę prażalnia (parzalnia? Pali się praży?) kawy. W sumie to mało powiedziane „prażalnia”.
      Ta historia brzmiała tak.. Była sobie parka Koreańczyków szukających swojego miejsca na świecie. Odnaleźli oni swój mały raj na Filipinach, gdzie założyli swoją własną plantację kawy. Pod naszą podłogą codziennie rano prażą zielone ziarna kawy, które spłynęły prosto z ich drzewek. Nigdy nie czułam tak takiego aromatu kawy.
      Kobieta wyglądała na prawdziwą marzycielkę. Jej lniane kolonialne suknie, piękne oprawione w ramki  kolorowe mozaiki z ziarenek kawy. Jej miejsce na ziemi. Jej sens. Pokochała bardzo Kikiego i mnie. Nasze życie na poddaszu kojarzyło się z lekkimi latami młodzieńczej dekadencji za którymi tęskniła. Zawsze gdy nasze spojrzenia się krzyżowały wybuchałyśmy wzajemną radością.
       Wdepnęliśmy więc do kawiarenki na spóźnione 5minut (które swoją drogą powinno już dawno przepaść w niebycie i rozpłynąć się w powietrzu), aby zamówić dla Dżandiego świeżą kawkę. Marzycielka ogromnie ucieszyła się na nasze przybycie. I wiecie co nam pokazała.. jedną z najpiękniejszych książek jaką ostatnio widziałam. Zrobiła album. Album ze zdjęciami, który pokazywał życie kawy. Życie. Od pączka, do ziarenka. Od dłoni matki do dłoni córki. Od dzikiego lasu do zaludnionego miasta. Historię życia. Wow.
       Porządnie spóźnieni załadowaliśmy się na pokład autobusu. Z dwoma kubkami i parówkami. Od jakiegoś czasu rozmawialiśmy już o „samowystarczalności” i o tym, że jest to możliwe. Ze śmiechem wspomniałam mu o moim ostatnim statusie na fb:

        " Michael Reynolds, jeden z pionerów budowy ekologicznych domów, powiedział kiedyś: Jeśli potrafisz stworzyć swoją własną elektryczność, ogrzewanie i dostęp do wody, tworzysz własną politykę. To jest to, czego oni się boją."

    Kolejny dowcip losu.
    Dżandi, którego coraz bardziej poznawałam pracował dla WWOOF – organizacji, która była siatką farm i gospodarstw, gdzie ludzie praktykowali właśnie taką oto samowystarczalność. Co więcej organizacja miała na celu nie tyle co ich zrzeszać, ale otwierać drzwi dla innych, miejskich lamerów. Jeśli jesteś zatruty seulskim powietrzem i zdajesz sobie sprawę, że już tak dalej nie pociągniesz, proszę bardzo. Skorzystaj z listy gospodarstw. Skontaktuj się z nimi. W zamian za akomodację, wyżywienie i bezcenne lekcje – przyłączysz się do wspólnej pracy. O właśnie. Ta praca to lekcja budowy domów, sadzenia marchewki i hodowania królików. Czy to w Tajlandii czy to na Słowacji.
    Zbliżając się do ambasady nie śpieszyło nam się z rozstaniem. Okazało się, że Dżandi jest „złotym dzieckiem”, jak prześmiewczo określiłam małego dzikusa wychowanego przez buntowników na wspólnej ekofarmie. Mieszkał tam do siódmego roku życia. Następnie rozpoczęła się seria nieustannych przenosin. Dnia dzisiejszego mieszka w plecaku. Przyleciał do Korei na konferencje, w sobotę leci nadzorować projekt w Indiach, następnie zbadać grunt w Australii. Tak. Tak. Warto zostać szefem szwedzkiego WWOOF (był Szwedem).
     Moja prywatna „praca w polu” postanowiła nie zapomnieć i rozpoczęła atak telefoniczny, gdy tylko przycupnęłam sobie wygodnie w kąciku biura polskiego konsula. Nową panią konsul uwielbiałam. Poprzednia była zimna i wyrachowana. Ta – młoda i szczera. Gadka szmatka i koniec. Miłej podróży po Tajlandii Pani Martyno.
     Co mogłam zażyczyć? Chyba nie załapałaby życzeń odnośnie niewpadnięcia w sidła systemu albo sugestii aby uważała na roboty grasujące po seulskich ulicach.  Powiedziałam tylko, że ah tak. Dziękuję za życzenia. Od roku jestem nieustannie chora. Bolą mnie płuca. Powiększone węzły chłonne. Duszę się. Nie ma czym oddychać. Pani konsul jakoś tak zamarła po czym rzuciła mało pewne „ahaa…”. Też miała ciągły problem z gardłem! Nie mając pojęcia z czego ten problem się bierze. Życzyłam powodzenia w mieszkaniu w dolinie spalin. Wyzdrowieje Pani jak wróci do Polski. 
      Dżandi trochę nabroił. Siedział na zewnątrz na chodniku. W środku mężczyzna zapytał czy szukam kolegi.
    - Pani kolega wyszedł na zewnątrz.
    - Aha, dziękuję!   
     - Proszę na niego uważać. Znam się na ludziach! To zły człowiek!
   
     - Przepraszam? Może jest trochę dziki i nieokiełznany, ale zapewniam pana, że nie jest „zły”.
 Po czym koleś z twarzą kompletnego manipulanta odrzekł roztaczając aurę powagi i mistyczności:
      - Znam się na ludziach! Jestem psychologiem!
(Dla tych co mnie nie znają. Bronię się z psychologii w przyszłym roku, a to to szczyt komedii).
     Dżandi siedział uśmiechnięty na chodniku. Pytam się co zmajstrował.   
    - Aaa.. nic takiego. Powiedziałem mu, że ma fajne portki! A on odpowiedział, że też mam fajne! Zobacz! Mamy takie same!
  
     - Ahaa.. coś jeszcze?
   
     - Powiedział mi z dumą, że jest profesorem, na co ja też odpowiedziałem na luzie, że też jestem. Zapytał się z niedowierzaniem profesorem czego…
   
     - Iiiiii?
    
     - Odpowiedziałem mu, że profesorem rolnictwa.
     
     I tak oto wolny duch potrafi zrazić swoją wolną osobowością poważnie traktujące się jednostki. Zapomniałam o swoim pośpiechu. Dżandi przemieniał się w Jandiego. Po środku sześcio-ośmio-tryliardo-pasmówki znajdował się pas zieleni pod pomnikiem. Zdjęliśmy buty i rozpoczęliśmy spacerek po trawniczku. Ktoś krzyknął, zignorowałam udając, że nie rozumiem. A nie.. to tylko wypadła mi z torby gazeta.
      Szliśmy wolniutko. Rozmawialiśmy o jedzeniu, o słoneczku.. Nagle coś mi zapachniało. Nie zrozumiałam tego wrażenia. W Korei nic za często nie pachnie. Panuje tylko obezwładniający zapach szarości, tak wszechobecny. W pobliskiej świątyni coś świętowano. Trawniki zaczerwieniły się od kwiatów. Drzewa dumnie pięły się do góry. Woda w sadzawce lśniła w słoneczku. Ludzie wolno przechadzali się po świątynnym ganku. Odetchnęłam i chciałam zatrzymać ten oddech, który wreszcie był taki.. pełny? Nie ciężki. Nie kwaśny. Nie pusty. Nie zniechęcający. Był taki.. przepełniony życiem. Podeszłam do drzewa. Zmacałam je z zachwytem. Nie zdawałam sobie nigdy sprawy z tego, że to co w moim życiu było zawsze obecne, może być tak bardzo, bardzo znaczące. Że bez tego nie da się żyć. Że nie da się wykroić człowieka i wpakować w szeregi szarego betonu. Że on umrze powoli zżerany przez wewnętrznego raka, po tym jak straci siłę życia i przestanie się uśmiechać do słońca.     
    I jeśli uśmiechasz się do słońca. Jeśli rzucasz się na pachnący trawnik, jeśli chłodzisz stopy w źródełku i jeśli wyciągasz dłonie aby dotknąć inne życie.. jeśli jesteś żywy.. nic, ale nic nie jest warte tego, aby o tym zapomnieć.
    I tego nauczyła mnie Korea. Nie taekwondo, nie kultury. Nauczyła mnie tego, że nie istnieje taka cena, aby przestać żyć. Że życie nie ma ceny   
   Jak Boga kocham, podróżuję po kolorowych łąkach.
  
   Ja czuję.